niedziela, 21 sierpnia 2011

Świece, ciepły kocyk i... burza

błyskawice, które kiedyś dostałam od Jacka, zachęcam do obejrzenia jego zdjęć



Zahuczało, zaryczało niebo dźwiękiem złowieszczym i cisnęło błyskawic  mrowie oświetlając kłaniające się mu nisko drzewa i kryty potokiem deszczu lśniący asfalt. Tym razem burza przyszła nad ranem, taka mocno nadpobudliwa. Miałam wrażenie, że wyrzuca z siebie nagromadzone napięcie jak człowiek, który nie tylko krzyczy i czerwieni się na twarzy, ale ciska czym popadnie kalecząc ręce i miota się jak opętany, aż do utraty sił. Czas troszkę niefortunnie wybrała, bo stanowczo wolę jak szaleje wieczorem, albo wczesną nocą, zwiastując swoje nadejście przygasającym światłem żarówki i melodią szamoczących się na wietrze dzwonków. To dla mnie sygnał, że należy szybko zanieść do pokoiku na górze kilka świec, jakiś ręcznik (świetnie sprawdza się w roli obrusika), nakroić migiem kopiaście ciasta i  zaparzyć dzban herbaty z syropem czarnobzowym, albo z pigwą, jeśli jeszcze jakiś słoiczek tej pyszności się uchował.
Oj tak... To jedne z moich ulubionych chwilek, tak ulubionych, że czasami posuwam się nawet do śledzenia ich. Gdy za oknem raz po raz błyska, a wiatr gwiżdże tęskne pieśni w szczelinach domu, ja siedzę opatulona w kocyk i mrużę oczy patrząc w przyjazny płomień świecy. Rozpływa się wtedy ciepłym blaskiem wślizgując się miękko pod ciężkie powieki.
Po jakiejś chwili siedzimy już przy stoliku. Herbata paruje wypełniając pokój niezwykłym aromatem, zaraz obok śmiechów i chichotów, przekomarzań się i głośnych okrzyków zazdrości. Bo w burzowy czas, przy sprzyjających okolicznościach, w różniastym towarzystwie i od wielu, wielu już lat... gramy sobie w kości. Mam taki zeszyt, który jest niejako kroniką hazardowych spotkań w "tych pięknych okolicznościach przyrody".

Mam też nadzieję, że takich chwilek i takich burz jeszcze wiele przede mną, bo pustych kartek w zeszycie wciąż sporo...     






 Dla mnie burza to stare, pożółkłe kości wytarte na brzegach i ciepło...dużo ciepła.
Dla Was, dla każdego z Was z pewnością coś zupełnie innego:) 





I niebieskości dla Vi, tak zaklinając w nie spokój serca, duszy i ciała...






*

piątek, 12 sierpnia 2011

Sex terebki i reaktywacja

Jako, że trafiła mi się niewielka przerwa między hasaniem z jednymi przemiłymi gośćmi a leniuchowaniem z drugimi, to dosłownie nie wiem co ze sobą zrobić. Wypadałoby cosik w miarę pożytecznego... i tak łączonymi siłami zabraliśmy się za reaktywację MooNatowego bloga. Siły choć zgrabnie i grubymi nićmi łączone to nierównomierne i wyglądało to mniej więcej tak:
* Norbert: "-muszę to dziś skończyć, muszę..."
* Ja: "- ale czy ten kolor nie mógłby być bardziej niepudrowy?"
* Halinka:  "-czy ktoś w końcu raczy mnie wypuścić na siusiu???"
* i ten tam, od którego zależy wszystko, czyli nasz zdychający internet:
 "-ciągnę, nie ciągnę, ciągnę, umieram, padam, ciągnę, o nie... tego nie zrobię!"
... 
No co ty dużo gadać, szło nam gorzej niż bardzo opornie, ale jakoś zmogliśmy:) To szczegół, że pogubiłam obserwowanych, obserwujący pogubili MooNata, namieszałam kilka razy w kodach i róż nadal jest zbyt pudrowy... ważne, że jest po liftingu, może złapie trochę świeżego oddechu. No... i ma w końcu swój własny profil, dzięki czemu niby powinnam mieć większy porządek u siebie, ale pewnikiem będzie na opak:))) Nic to... rezultat do wglądu TUTAJ , takowe Norbertowe sex torebusie na dobry humor również. Miłego weekendowania!!!


hehehe... zdjęcie w ramach autoterapi pt. "nie wszystko musi być idealne"




*

czwartek, 11 sierpnia 2011

Bardzo proszę: obiecane na zsiadłym raz dwa

Kochani, na życzenie bardzo proszę: owe placuszki! 
Łączcie, mieszajcie, smażcie i delektujcie się nimi do woli :)

Zazwyczaj placuszki na zsiadłym robię z tartymi jabłkami i takie też są najsmaczniejsze. Niestety papierówka została już doszczętnie ogołocona z mizernych owoców, a te zostały zapakowane zgrzebnie do słoików z etykietką "zapasy na zimowe czasy". Cóż, nie ma jabłek, ale wynalazłam jeszcze resztki rabarbaru, więc to on zagra dziś drugie skrzypce, obok zsiadłego mleka oczywiście...



   

I tak szykujemy sobie składniki:
 
* mąka
* dwa jajka
* szczypta soli
  * jakiś olej do smażenia
* łyżeczka proszku do pieczenia
  * jedno opakowanie cukru waniliowego
* aromat - taki jak lubimy, choć niekoniecznie
 * trzy małe (dwa duże) jabłka lub trochę rabarbaru 
* zsiadłe mleko - taki jeden kubeczek to chyba 400 gr.
* dodatki różniaste, co kto lubi lub akuratnie posiada, czyli tak: 
   powidełka jakieś, dżemik, cukier puder, śmietana, jogurt, marmoladka itp.




Najpierwej możemy sobie obrać jabłka czy też alternatywny rabarbar 
(tę kwaśną zmorę kroimy, zasypujemy cukrem i odstawiamy żeby złagodniała)







Bierzemy zsiadłe ( jak nie ma my takowego może być jogurt naturalny, grecki albo kefir, ale zsiadłe jest najlepsiejsze) i wlewamy je do wysokiego naczynia (anu Wy miksować mechanicznie będziecie, a ja z braku sprzętu mieszać będę galopem przy użyciu widelca. Nie współczujcie mi - mam już wprawę i zgrabnie mi to idzie).

Do miski ze zsiadłym dodajemy: 
* jajka 
* szczyptę soli
* cukier waniliowy
* proszek do pieczenia
* dwie kropelki aromatu
* no i oczywiście mąkę ( byłabym zapomniała)

...i tu mam problem z napisaniem Wam ile tej mąki powinno być, najlepiej wsypać szklankę i w miarę miksowania dodawać. Ciasto ma być gęste jak śmietana i lać się jednym, zwartym, grubym ciurkiem, cokolwiek i jakkolwiek to brzmi :)






Jak już udało nam się zmiksować wszystko na piękne, aksamitne ciasto, to dorzucamy starte na grubych oczkach jabłuszka, lub pokrojony w kostkę rabarbar (ten razem z cukrem i sokiem który w międzyczasie puścił) i smażymy na mocno  rozgrzanym oleju ( nie trza go dużo, ino kapinkę), aż się lekko "przyczernią", o tak:




Serwujemy z dodatkami takimi, jakie tylko nam na myśl przyjdą. Mi smakują nawet golutkie... no, może przyprószone odrobinką cukru pudru, coby nie marzły zbytnio:)



Smacznego! 
 ps. no i zrobiłam się głodna:D




ps2. właśnie pokazano mi jak się robi kolaże ze zdjęć. Świetna zabawa i już wiem co będę robić tak długo, dopóki mi się nie znudzi (to raczej... niedługo).



wtorek, 9 sierpnia 2011

Przenikania się wzajemne pod kapryśnym niebem

Uroczy Obiekt płci pięknej, który wygrał Norbertowe Candy, pojawił się w Jaworzu obwieszczając swoje przybycie głębokim, basowym mruczeniem samochodowego silnika. Wraz o nią zaszczycił nas swoją obecnością wielki mały, siedmioletni człowiek, który już od progu rozbawił nas do łez oraz wyzwalał niekontrolowane ataki głupawkowariacji. Jego perlisty, poranny śmiech odbijał się od zbutwiałych stropów chorego domu jak niesforna piłeczka kauczukowa. Wnikał w zakurzone, zapomniane zakamarki dusz naszych zaśniedziałych rozświetlając i budząc do życia wszystko i wszystkich... Dawał i wyzwalał nienazwane emocje cudnie kotłując się w odmętach nieokiełznania... Tak zwyczajnie, jak potrafi tylko dziecko...


    

I tu od razu bez ceregieli  proponuję wszystkim "zwabienie" wszelkimi sposobami Czarnej i jej latorośli do siebie, bo działają po stokroć lepiej niż jakikolwiek supernowoczesny gabinet odnowy biologicznej i emocjonalnej, a na dodatek lista ich zalet jest wręcz powalająca.

Na ten przykład są niezwykle tani w utrzymaniu. Czarna żywi się wyłącznie kiszonymi ogórkami a latorośl jada produkty niełączone.

Fantastycznie dopieszczają psa i kota. Po bodajże godzinie przydomowy inwentarz z obłędem w oczach nie odstępują ich na krok, a nam już nic nie plącze się między nogami dybiąc nieświadomie na nasze przednie zęby.

Po kolejne i najważniejsze: obsypują prezentami! Tak, tak... nie czekają do grudnia, nie pytają czy jesteśmy grzeczni i nie każą recytować wierszyków, po prostu OBDAROWUJĄ niespodziewanie i z rozmachem:)


Czarna przy użyciu wszechstronnych rącząt zmajstrowała
dla mnie takie oto cudne kolczyki...   



I takie oto słodkaśne kwiatuszki pozujące
w towarzystwie krzemieni



i jeszcze te, z kryształem górskim
(strzał w dziesiątkę, bo to mój zodiakalny kamień)
i z kolczykami też trafiła - mam tak przekłute uszy,
że mogłabym zaprezentować je wszystkie na raz




Od Filipka dostaliśmy kilka prac wykonanych różnymi
technikami, oto fragment jednej z nich.
Wyraźnie widać ciekawą fakturę
i zamaszystość ruchów młodego artysty


Ach... i jeszcze dalej przytaczając skromną część z listy ich zalet:

 Myją cudze auta z ochotą i bez ŻADNYCH środków przymusu:)

zdjęcie od Czarnej... robione z ukrycia:) swoją drogą ciekawam,
gdzie rozdają tak utalentowane, wrażliwe
i uczynne dzieci, bo chętnie takowe przysposobię??? :)

Z własnej, nieprzymuszonej woli wkładają spodnie w skarpetki, chroniąc się w ten sposób przed kleszczami... i nie trzeba im o tym co rusz przypominać



Zabawiają wciągającymi słowy... dialogiem, monologiem jak potok wartkim...



I jeszcze na ten przykład i w wielkim skrócie:

Czarna udziela darmowych porad ekonomicznych i marketingowych. Zrobi masaż sama z siebie, gdy nie się śmiałości ją o to poprosić... Zaceruje wszelakie dziurawe i poprzecierane okrycia i skarpetki, naprawi auto, podwiezie po zakupy, pochwali i skomplementuje kucharza. Zaśpiewa jak zabraknie prądu. Nauczy pleść, haftować, wycinać, szyć, dziergać i czego tylko dusza zapragnie...aż brak mi słów...


pierwsze próby obszywania kamyczków... z braku koralików
rozbroiliśmy dziecięcy naszyjnik i daaaalej do igiełki,
pod czujnym okiem instruktorki:)

Cztery cudowne dni minęły jak mrugnięcie powieki, dziś przyszło mi ino powzdychać do nich tęsknie, zwieszając głowę nad dymiącą placuszkową  górą,  ale nawet to nie chce ukoić... oj nie chce...Bo bywają takie spotkania po których nagła cisza zaczyna kłuć w piersiach drobnymi igiełkami jak mrozem...

placuszki ze zsiadłego mleka, chce ktoś przepis???





*