czwartek, 17 maja 2012

Zatrzymana chwila

Przyszło mi dziś przetrzepać laptopa w poszukiwaniu jakiegoś swojego zdjęcia, które niespodziewanie stało się potrzebne. Jako, że wsio zaraz po zgraniu przerzucam na dysk zewnętrzny (a ten akuratnie leży sobie spokojnie na półeczce, jakiś szmat drogi stąd), no, chyba, że są to już te moje sławetne badylaszki, albo ukochane obrazki z Bezdusza, które jednak chcę mieć nijako przy sobie (czytajcie: walają się po pulpicie i innych folderach, w których bytują zupełnie nieproszone), to poszukiwanie owo zajęło mi nieco czasu. Warto było, bo dzięki niemu odbyłam niezwykłą wyprawę fotkowym wehikułem czasu do dni zupełnie już zapomnianych.




Gdy Norbert zrobił mi to zdjęcie byłam świeżo i bezsilnie zakochana… i nieszczęśliwie oczywiście, jeśli tak to trywialnie można nazwać, choć unikam tego typu sformułowań. Nie widziałam w tej, nie niosącej nawet krztyny nadziei miłości nic nieszczęśliwego, wręcz przeciwnie.
Pamiętam, że chustkę, granatową, ze srebrnymi nitkami dostałam od przyjaciółki i do dziś nosi ją moja mama, że miałam śpiewać razem z „moim” chórem w Nieszporach Ludźmierskich, cudnym oratorium Pawluśkiewicza i strasznie się na to cieszyłam, bo mieli przyjechać artyści z Krakowa, za którymi się zwyczajnie stęskniłam, a szczególnie za pewnym pianistą ;)
Pamiętam, że szyba w oknie na klatce schodowej była tak brudna, że aż ładna, światło sączyło się przez nią leniwie, a poręcz schodów metalowa i zimna, że było lato, że intensywnie pachniało obiadem, jak w barze mlecznym…
Pamiętam, że kilka dni później wpadłam pod samochód i prawie nic mi się nie stało, choć lekarz przed naciągnięciem mi skóry z powrotem na twarz modlił się po łacinie, gdy mu oznajmiono, że jednak potrzebuje jej w jednym, bezbliznowym kawałku...

Pamiętam też, że miałam masę planów na jutro i ani odrobiny miejsca na smutek... i to chyba był ten jedyny, niedostrzegalny ułamek sekundy.  


*

środa, 2 maja 2012

No co tu dużo gadać

I znów zielono mi...





Choć oczywiście z lekką nutką goryczy w postaci jątrzącej się niepewności: czy nadal będę mogła cieszyć się tym moim rajskim Bezduszem, czy też pewnego dnia przyjdzie mi wyrwać kawał serca, zagrzebać pod ukochanym progiem i nigdy już tu nie wrócić. Ta straszna myśl uwiera mnie jak kamyk w bucie, którego nie sposób wytrząchnąć, ani się przyzwyczaić. Niemniej staram się wszelkimi sposobami udawać, że "kamyczka udręki" nie ma, usilnie kierując swoje myśli na inne tory, porzeczkowe na ten przykład...




Krzaczki wdzięczą się do mnie frędzelkami kwiatów, zapowiadając urodzaj owoców, a tą czarną, "babciną", która rodzi porzeczki najpyszniejsze na świecie udało mi się "powielić" i aż dziw bierze, że te młode krzewinki dosłownie rosną z dnia na dzień. W domu grasują korniki, farba łuszczy się jakoś ładniej niż zazwyczaj, a światło wpadające przez szpary pozwala oglądać spektakl tańczących w powietrzu drobinek.  "Wstrętnego, morderczego kurzu", tak bym powiedziała kiedyś i to całkiem niedawno, łapczywie żłopiąc powietrze przy akompaniamencie świstów i kaszlu, upodabniając się tym samym do akordeonu z dziurawym miechem... Na szczęście takie astmo-ekscesy to już przeszłość.







Maurycy Alejandro z zimowej "przechowalni" wrócił  nieco pokiereszowany na pyszczku, ze stratą kawałka zęba, i w doborowym  towarzystwie siedemnastu kolegów, krwoipijców. Tychże na ganek nie wpuściłam, z obrzydzeniem powyskubywałam z Maurycowej sierści i wrzuciłam do ognia. Kot poczuł się wyraźnie uwolniony od całego tego pasożytniczego półświatka i pół dnia dziękował mi cudnym śpiewem i innymi mruczandami...


  

a drugie pół dnia opalał się wraz z Haliną na ganku, blokując tym samym ciąg komunikacyjny prowadzący do domu, ale zostało im to oczywiście wybaczone...


Z dalszych wieści spieszę donieść wszystkim zainteresowanym, że... pająk Maciek zmienił miejscówkę i już nie straszy pod sufitem ino w kuchennym oknie, a nietoperze znów wróciły za okiennice, po tym, jak je mój mało rozgarnięty brat "wytrzepał" stamtąd w zeszłym roku długo miały uraz do tegoż miejsca. Jednemu nawet błysnęłam po oczach, ale trzy osoby, na trzy zapytane, nie dowidzą na poniższym zdjęciu mojego Gacusia, więc musicie mi wierzyć na słowo;)

No i zasypałam Was po czubki głów obrazkami, ale co mogę powiedzieć na swoje usprawiedliwienie? może, że to tylko kropla w morzu!;) Jutrem lecę znów do Bezdusza i w planach mam robienie syropu z sosny...


choć nieco się obawiam, bo dookoła domu pojawiły się tabliczki zwiastujące utratę życia... Cóż, sosnowe specyfiki na zimę wcale nie muszą być zdrowe- akuratnie w tym szczególnym przypadku...




no to się porobiło :)))

*