środa, 9 listopada 2011

Do kiedyś tam

Robaczki Wy moje rubaszne i te powściągliwe...

I tak oto nadszedł ten podły czas, kiedy zmuszona jestem zrobić sobie przerwę od Akukowego plaplania, sympatycznych pogaduch i wściubiania nosa w cudze blogi. Zatęsknię, wiem... i nie raz zerknę sobie co tam u Was słychać, tak w tajemnicy przed samą sobą. Już obmyślam jakieś adekwatne do wykroczenia kary dla mojej niepokornej osoby, a niełatwe to zadanie, bo odkąd odstawiłam słodkości to "szlaban na cukierki" nie ma już niestety takiej piorunującej mocy jak 4 dni temu:)  Ale nic to... pozostało mi się ino zastanowić się, jak długą przerwę zamierzam sobie poczynić, no tego wciąż nie wiem...



Z dietowieści spieszę donieść, że idzie całkiem po właściwym torze i według planów... nie wiem, jak długo jeszcze potoczy się ta drezyna bez Waszego wsparcia, ale postaram się ze wszystkich sił, by jakoś dobiła do końca owej wstrętnej blogoprzerwy:) Ech... Poniżej obrazek z niedalekiej przeszłości :)

Trzymajcie się cieplutko!!!





*

niedziela, 6 listopada 2011

Kości zostały rzucone


W miarę dobrze czuję się ze swoim ciałem i nawet lubię to swoje zewnętrzne wdzianko, ale... no właśnie i tu mogłaby zostać przytoczona długaśna lista różnorakich "alów", jednakże tych doświadczeń Wam oszczędzę, poprzestając na jednym, i tak:

Cielesne wdzianko rozlazło mi się tu i ówdzie, rozciągnęło jak mokry, wełniany sweterek przytwierdzony dwiema klamerkami do sznurka. No tak to już jest, jak się człek niewłaściwie obchodzi z delikatnymi rzeczami:))) Próba jakiejkolwiek naprawy tegoż niecnego zaniedbania będzie wymagała wielu wyrzeczeń w postaci omijania sklepowych półek ze słodyczami, omijania osiedlowych sklepików (w których prócz pożądanego napoju marki Plastik z Tajemniczą Zawartością, zawsze znajdzie się jakowyś "słodycz") i omijania ogólnie życia, bo jak wiadomo: wszystkie drogi prowadzą do słodyczy, przynajmniej w moim wypadku. 

Postanowiłam tu i teraz, bez zbrojenia się w dodatkowe moce nadprzyrodzone w stylu nastawiania się psychicznego, i bez uciekania się do mocy inszych w stylu jakieś specyfiki, herbatki, czy tabele kalorii...
Postanowiłam sobie przejść na dietę (o matkoś, przeraża mnie to słowo, kąsa wręcz i łypie na mnie podejrzliwie).
Taką dietę, co to mi najlepiej służy, czyli: jeść o połowę mniej!!!! Tak, wiem, wiem, powinnam się jeszcze o połowę więcej ruszać, ale do tego wysiłku, że tak powiem: jeszcze nie dojrzałam:)...



i proszę, trzymajcie za mnie kciuki:)


*

niedziela, 30 października 2011

O Śmierci...

Śmierć- największa tajemnica życia.

Valse macabre G. A. Mossa 


Nie uczestniczę w corocznym, rytualnym pielgrzymowaniu od grobu do grobu, od drzwi jednej rodzinki do drugiej. W te dni uciekam gdzieś daleko, zaszywam się w sobie i mimowolnie pozwalam, by moją głowę oplątywało nieco więcej niż zazwyczaj wspomnień. Wyblakłe obrazy i delikatne zapachy wywołują we mnie uczucie tęsknoty, ale nie smutnej, melancholijnej... Jest taka prozaiczna i oczywista.

Czasami zdarzy mi się zatrzymać na chwilkę przy jakimś zarośniętym, zapomnianym przez ludzi  a troskliwie otulonym przez roślinność cmentarzyku. Chłonę spokój i ciszę tego miejsca. Lekko skrępowana kładę dłoń na chropowatej korze starego drzewa, jakbym miała poczuć jego tętno...

Czasami też przeraża mnie ogrom przebrzmiałych życiorysów, myśli i emocji... Przeraża mnie ich wulkaniczna siła za życia i nieistotność, rozwianie po śmierci.

Czasami uważam, że śmierć jest mistrzynią faux pas, bo przyjścia przed czasem jak i spóźnienia zdarzają jej się nader często...


*

piątek, 28 października 2011

Candy losowanie czyli motylki odlatują, a chrząszcz zostaje obnażony

*





Szybciutko w sprawie Akuku Candy: tak by nie robić listy osób zapisanych ułatwiłam sobie nieco sprawę i wykasowawszy (zrobiłam to z bólem serca, ale lenistwo wygrało dziś z sentymentami:DDD) komentarze pogaduchowe, niezgłaszające się i powielone (czyli jedna osoba, a trzy komentarze), ogłaszam, że niezmordowany Pan Random wylosował:



I liczywszy po kolei padło na : Kasię (Dudqa)   , która napisała:


Kasiu, już do Ciebie leci, ino proszę o kontakt i wybór motylka:)

Drugi broszak był losowany z grona zaglądaczy i...



Licząc (jak zwykle od końca) poleci on do Aurory... 



która rozsmakowana w czekoladzie prowadzi bloga zdradzającego "tajniki kulinarne" i badającego "chemię związkową" (jak sama o swoim pysznym świecie pisze). Polecam serdecznie spróbowanie kawałeczka, może Wam zasmakuje:) Ja delektuję się nim od dawna, zjadając do ostatniego, piosanego, kropkowego okruszka:DDD

Dziewczyny, proszę o kontakt :mobiel@wp.pl, a dla niewylosowanych, tak na pocieszenie mam tego, zdobionego perłami motylka:)


autor: Krzysztof Sprenger



Tyle w temacie motylkowym, ale chciałam jeszcze słówko o chrząszczyku. Z pewnością wielu już z Was wie, że zostałam imnieninowo obdarowana prezentem pięknym i zrodzonym w trudzie:) Dziękuję darczyńcy raz jeszcze:*

A dla pewnej uroczej osóbki, która nijak się na robalka w moich splątanych włosach dopatrzyć nie może, serwuję zooma :


i jeszcze mój ulubiony fragment, w razie gdyby mi się kiedyś kawa podstępnie rzuciła na żelopis, co prawda uzbroiłam już go w szklaną tarczę, ale... kawy bywają przebiegłe:)))




ps. właśnie zauważyłam, ze w etykietach wpisałam słowo: OBAROWANAM miast OBDAROWANAM, i śmiem przypuszczać, że to podświadomość mi  coś podszeptuje :DDD


*

niedziela, 23 października 2011

Jak marchewkowo, to na całego - czyli ciasto marchewkowe


          Do miasta i tym samym do cywilizacji, w szeroko pojętym rozumieniu, próbuję wrócić na dobre od jakichś dwóch tygodni. Wciąż opieram się, wyszarpuję z wychudłego kalendarza  jeszcze jedną beztroską chwilkę, jeszcze jeden Jaworski dzień.




Zapasy żywnościowe skurczyły się do drastycznego minimum, co motywuje mnie do wymyślania dziwacznych wypełniaczy żołądka. Znalazłam stronkę, gdzie wystarczy wpisać "zawartość lodówki i szafek" i szastuprastu - wyskakuje jakiś ciekawy przepisik. Niestety... od wczoraj jedynym słowem jakie się pojawia w magicznej rubryczce jest: OMLET!!! a cosik mi się wydaje, że po piątym, no, może szóstym omlecie wsiądę w auto i pojadę już do tego wstrętnego miasta:) Tym bardziej, że z wielu blogowych poletek mrugają do mnie zachęcająco dyniowe pychotki, aksamitne i na różniaście, to słodko, to pieprznie... aż korci upolować jakąś piękną, okrąglutką, szczerzącą się pestkami...

Ratunkiem z omletowego horroru zdała się dziś być marchewka i stary, babciny kalendarz zdzierak, taki z różnościami, jakiś przepisik, jakoweś przysłowie, porada jakowaś - dawna namiastka internetu:D ale efekty tego zderzenia marchewkowo-wypiekowego są naprawdę godne polecenia.

I po ostatnim, serwowanym tutaj przepisie na kruche ze śliwkami, ośmielona waszymi komentarzami podaję Wam dziś na tacy prosty i szybciutki, w sam raz na niedzielę...



Przepis na ciasto marchewkowe





składniki:

4 jajka
pół cytryny
4 marchewki
łyżeczka sodki
2 szklanki mąki
1 szklanka oleju
1,5 szklanki cukru
2 łyżeczki cynamonu
pół szklanki cukru pudru
łyżeczka proszku do pieczenia
 margaryna i bułka tarta - do formy
 dalej mogą być, ale nie muszą: orzechy włoskie i
przyprawa korzenna do grzańca - miałam w szafce to sypnęłam:)




Na początek trza utrzeć marchewkę, najlepiej na drobniutkie pazurki, czyli nie na miazgę ino troszkę grubiej. Utartej marchewki na oko ze 2 szklanki, dalej idzie jak po maśle, bo należy:

*  ubić jajka z cukrem na "puszyście"
*  ubijając - powoli, partiami dodawać olej
*  ubijając - powoli, partiami dodawać przesianą mąkę
* ubijając dorzucić: proszek do pieczenia, sodkę, cynamon, i przyprawę do pierników, czy też grzańca, ino tak dla smaku, bez przesady
*  przestać ubijać i dodać utartą marchew i ładnie, delikatnie wymieszać, aż się połączy
* przelać do wysmarowanej, wysypanej blachy i wstawić do lekko nagrzanego piekarnika, na jakieś 50 - 55 minutek.
* piec w temp. 180 stopni, z termoobiegiem, NIE OTWIERAĆ w trakcie pieczenia
* sprawdzić patyczkiem, czy aby już się ładnie upiekło i studzić powoli, najlepiej w piekarniku, przy uchylonych lekko drzwiczkach
* cukier puder rozetrzeć z sokiem cytrynowym i polać wystudzone ciasto
* sypnąć po wierzchu orzechami włoskimi, a już najlepiej w duecie z kandyzowaną marchewką
* już tylko delektować się, delektować i delektować, bo jest absolutnie pyszne:)






*


ach, zapomniałam, miało być marchewkowo na całego:D






*SMACZNEGO*




*

poniedziałek, 17 października 2011

Dumanie wczesnojesienne



W tego wakacyjnym bilansie, który tłucze mi się po przedsennej głowie, aż tłoczno od plusów. Na ten przykład pierwszy z brzegu wyrośnięty plusik: uczyniono mnie CIOCIĄ… niespodziewanie i po raz pierwszy. Nie mam pojęcia co to oznacza, ale cieszę się radością ciepłą i uskrzydlającą. A właśnie, w temacie ciepła, najbardziej ubolewam nad tym, że wraz z początkiem jesieni odcina mi się dostęp do wód. Ba, zawsze można wybrać się na jakoweś wczasy uzdrowiskowe i zaszaleć w towarzystwie zaortalionowanych, dziarskich staruszków (czego nie omieszkam przy nadarzającej się okazji uczynić), ale nie o takowe wody mi chodzi. Otóż brak mi będzie pławienia, pluskania się w jeziorze, taplania w ciepłym lekko zamulonym piaseczku, chichotania, gdy niesforny wodorost znienacka połechta mnie w stopę i wyobrażania sobie, że jest paskudny i obślizgły. Bo ja niezmiernie wodolubna jestem i trza mnie podstępem z akwenów wyciągać. Cóż, zawsze pozostaje wypełniona po brzegi wanna, tylko jak tu w niej radośnie zanurkować???  






*

sobota, 8 października 2011

Przez płotki prosto w marchewkowe pole



W rozkokosznym nastroju i w doborowym towarzystwie zimnego pana Desperadosa z cytrynką popełniłam sobie ci ja lekkiego posta. Szarpnięta porywem entuzjazmu, który zazwyczaj pojawia się wraz z postawieniem ostatniej gwiazdki kończącej kolejną scenę mych blogowych wynurzeń, wcisnęłam „NIE” w momencie gdy uczynny pan Word grzecznie zapytał, czy ma zapisać zmiany w pliku. I się wzięło i bezlitośnie, bezpowrotnie skasowało!!! Owszem, myślałam... myślałam jak wciskałam,  ale jakoś tak ciało me było szybsze i skoczniejsze od myśli, co mi się coraz częściej zdarza i co zaczyna mnie z lekka niepokoić. Ostał się ino tytuł, którym Was teraz bezsensownie uraczam i pewne zdjęcie cyknięte komórką na specjalne życzenie Loluni, która usłyszawszy, że mam wystrzałowy oczoparaliżujący kolorek na łbie, z przekąsem stwierdziła: -… eee… pewnie nie zobaczę fotki??? Cóż, te znaki zapytania w jej głosie miały jakąś niezwykłą moc sprawczą i w ten oto sposób odkryłam dodatkową funkcję mojego telefonu komórkowego. Stwierdziwszy, że zdjęcie jest ślicznesympatyczne i świetnie nadaje się jako profilowe na Naszą Klasę lub Fejsa, serwuję je Wam, bo jeszcze żadnego innego „profilu” się nie dorobiłam, i na dziś dzień nie mam na to najmniejszej ochoty. 







Włosy wyszły spod ręki samego mistrza Norberto, tzn. kolorek, nie włosy, ojezu, tfu, tfu!!! Z fryzurami, kolorami i wszelakimi dodatkami do mojej głowy zawsze wiążą się jakoweś śmieszne bądź dziwne historie. Na ten przykład prześladowało mnie przedwczoraj roziskrzone stado młodych ludzi, ale o tym może jakoś przy okazji, nie wiem, dnia fryzjera, albo wariata. W każdym bądź razie jakoś kiedyś, bo dziś już mi się zwyczajnie nie chce ślipić w te literkowe zarośla…   
                                       
                                            Miłego weekendu Wam życzę:)!

A Ty, drogi, ostatni, tego wakacyjny Jaworski gościu spakuj ciepłe skarpetusie i zabierz proszę, ze sobą trochę jesiennego słońca, bo nasze się gdzieś zapodziało:D




*



poniedziałek, 3 października 2011

Heliotropizm październikowy

Kwiat słonecznika potrafi obracać się w ciągu dnia śledząc pozorny ruch słońca.  Zjawisko to zwane jest heliotropizmem. Od dni kilku uskuteczniam swoisty heliotropizm rzucając się wczesnym ranem w objęcia lasu i niechętnie oswabadzając się z nich dopiero wtedy, gdy niebo da znać kolorem na zachodzie. Łapczywie zbieram świetliste refleksy na zaś, na zimę całą nieznośnie szarosmętną. Na długie wieczory i ten drażniący, mdły posmak żarówkowego światła. 










Czasami czuję w kościach przejmujący chłód końca wakacji 
wzdrygam się niespokojnie
i nie myślę o tym 
jeszcze 
dni kilka
nie myślę




 


*

środa, 28 września 2011

Wietrzenie przestrzeni - to i Candy

 Obiecałam sobie, że powoli… baaardzo powolutku będę rozstawać się z sentymentami więzionymi w przedmiotach. Nie, oczywiście nie ze wszystkimi, ale z tymi, co jako ta pospolita melodia, lubiana i nucona bezwiednie  tkwi w człowieku ot tak sobie. I tak tłoczą się te wspominkowe cuda na uginających się półeczkach, wypełniają szczelnie szafeczki i brzuchate szuflady, a mi przestrzeni jasnej i gładkiej teraz potrzeba. Form czystych i geometrycznych, pasteli i światła. A te sentymenciaki  niektóre tylko raz dotknięte dłonią, raz oplecione myślą, tym wspomnieniem ciepłym i mglistym. Troszkę smutno się rozstać, ale cóż… może pora zrobić trochę miejsca na nowe zaklinanie wspomnień, takich wyselekcjonowanych i bardzo, bardzo przejrzystych.    


I dzięki temu pragnieniu mogę ogłosić pierwsze małe Candy na Sydoniowym blogu. Na pierwszy ogień losowanym cukieraskiem staje się pewien skromny motyl. Nie wiem dlaczego i czym mnie tak naprawdę ujął, przecież ja nigdy w życiu nie przypięłam sobie do ubrania żadnej broszki. Ale „uśmiechnął się” do mnie i tak, wraz z bratem bliźniakiem trafił w moje ręce. Ten drugi odleciał do osoby, która mi się z nim natychmiast skojarzyła, niosąc ze sobą masę pozytywnych myśli i mam nadzieję, że i ten tutaj komuś z Was da choć odrobinę radości.   




Po głębszym przeszperaniu szufladowych czeluści znalazłam jeszcze takowe poniższe "słodkaśne" motyle i tym sposobem daje Wam możliwość wyboru cukieraska. Osoba wylosowana spośród zapisanych ma prawo pierwowyboru:) Drugi motyl poleci do kogoś z obserwujących bloga, a trzeci? cóż... trzeci zostanie u mnie;

Ps. Udało mi się zidentyfikować "twórcę" owych skrzydlatych ozdób, a mianowicie jest nią holenderska firma Sarlini.  Skoro już odkryłam tę stronkę, to nie pozostaje mi nic innego jak odrobinkę pobuszować wśród świecidełek i innych fatałaszkowych cacuszków:)









Zasady zabawy z pewnością są wszystkim znane, proszę o komentarz "zgłoszeniowy" pod postem, z tym, że jak ktoś nie ma ochoty linkować u siebie, to żaden problem-obecność na pasku bocznym mile widziana, aczkolwiek NIEOBOWIĄZKOWA:))). Banerki powyżej, zapisy do 27 października, losowanie w dniu kolejnym. Osoby nie prowadzące bloga proszę o zostawienie adresu mailowego. I...miłej zabawy!!!

      A, i jeszcze  temacie motyli – ogród przeżywa prawdziwe oblężenie Rusałek. 

Rusałka pawik


Rusałka pawik


Rusałka pokrzywnik

Wirują w powietrzu jak nadpobudliwe, jesienne liście.  W połączeniu z pracowitymi pszczołami i bąkami oblepiają kwiaty tak, że aż dziw bierze i wcale, ale to wcale nie wchodzą sobie w paradę. Żeby tak ludzie zechcieli częściej brać z nich przykład :D 





   


*

piątek, 23 września 2011

Duane Bryers i jego jesienna dziewczyna z jabłkami

Pierwszy dzień jesieni wcale nie musi trącić nostalgią. Mniejsza o to, że bociany się nie pożegnały, a brzozowe liście upstrzyły mocno zielone dywany mchu i zwodzą me oczy udając kurki.  Mniejsza, że serce boli zostawić tu kota na zimę. W końcu nawet nie jest mój, to dzikus z krwi i kości, gdzieniegdzie na wioskach bandytą zwany, ale ten łapserdak taki rozmowny jest i czarujący w każdym kocim calu. Ech... mniejsza o to...

Na rozpędzenie jesiennych mamrotków i marudków chciałabym przedstawić Wam  Hildę. To jedna z pierwszych dziewczyn pin-up. Oj, pamiętam, że dziadek miał talię  kart z takimi dziewczynami. Pożółkłą  i mocno sfatygowaną, pamiętam także, że  bardzo mnie te panie śmieszyły:) Podejrzewam, że twórcą tych niezwykłych akwarelowo-aerografowych rysunków był Alberto Vargas, choć pewności nie mam. Wyznaczał on standardy dla artystów pin up i był jednym z najwybitniejszych rysowników w swojej dziedzinie. Szkoda, że nie udało mi się "zaopiekować" tą dziadkową talią kart... Niemniej jest to wciąż żywa sztuka mająca miliony odbiorców, może nie w Polsce, ale i nawet do nas czasami przywędrowuje, chociażby ot tak:





Ach, miało być o jesiennej dziewczynie z jabłkami... twórcą tej poniższej jest Gil Elvgren


Dziewczyny u niego przedstawiane są w delikatnie seksownych i uroczych sytuacjach, może  to być ta chwilka, w której niesforny powiew wiatru unosi sukienkę odsłaniając nogi  (koniecznie odziane w pończoszki) lub zrywa kapelusz. Często jest to złapany moment jakoweś codziennej czynności, sytuacji i jest to zrobione w bardzo sympatyczny sposób... I tą pokrętną drogą przywiodłam Was do tytułowej Hildy, w której to jestem zakochana po uszy, ba, po sam czubek rudowłosej głowy! Ha,  kto mnie zna od razu będzie wiedział z jakiego powodu :) Jej twórcą jest Duane Bryers i jak dla mnie to jest to absolutne mistrzostwo. Proszę, poznajcie się z Hildą, bo będzie u mnie częstym gościem jako swoiste antidotum na obsiadające mnie jesienne smutasy, ale skąd się wzięła, co i jak? o tym następnym razem.

Na dziś wieczór już tylko jesienna Hilda z jabłkami:    

















*

środa, 21 września 2011

Kruche ciasto ze śliwkami jako przepis na niemoc wszelaką


Tytułem  późnonocnego wstępu oznajmiam wszystkim sympatycznym ludkom, którzy bezskutecznie się do mnie dobijają tu i ówdzie, a do których jeszcze nie dotarła wieść, żem zinternetowana jest ino w porywach i na raty: że jestem, dycham i czuję się miarowo… Wciąż w zielonościach sielsko wiejskich, lecz już bez nurzania się w nich beztrosko z powodów czysto fizycznych, a które to powody można krótko i zwięźle zwać cholernym lumbagiem (a poszło ty precz!). Testy i inne różne takie badania czekają mnie dopiero pod koniec miesiąca, i nawet jeśli coś tam znowu będzie bardzo nietenteges to nie sądzę, bym się tym zbytnio przejęła. Czuję się znośnie i to jest mój własny barometr boreliozowy…  To tak gwoli wyjaśnienia, z pewnością znowu po powrocie będę miała problem z ogarnięciem skrzynki + gg i jeśli kogoś zapodzieję, zacichnę, to z góry najmocniej przepraszam.



I tak w ciągu ostatniego tygodnia upiekłam równiutko 7 jadalnych ciast i masę niejadalnych ciasteczek  dochodząc do wniosku, że idealny kruchy spód pod jabłka nie nadaje się do śliwek… owszem,  jest zjadliwy, ale szału nie ma:) 







Wypracowałam przepis, który jest najbliższy ideałowi, ale myślę, że dopiero z czasem nadam mu ostateczny szlif, mam nadzieję, że będzie to w miarę szybko, bo powoli Jaworze zaczyna być ubogie w odwiedzające nas duszyczki i przyjdzie mi samej delektować się wypiekami, co z pewnością nieuchronnie pójdzie mi w biodra. Pocieszająca jest myśl, że dla równowagi ugniatanie ciasta dobrze wpływa na wygląd górnych partii ciała, więc bilans wychodzi na zero, no- okrąglutkie zero ;D ale jakby ktosik miał ochotę na kruchego śliwkowca, to bardzo proszę:  



Ciasto robimy z:

  * żółtek – 2 sztuk
   *  mąki – 2 szklanek  
 *  cukru – pół szklanki
  *  zimnego masła – kostki 200 g  
* białek - 2 sztuk ubitych na sztywno
*  proszku do pieczenia – pół łyżeczki
 * trochę bułki tartej do wysypania formy   
*  kawałeczka tartego imbiru (niekoniecznie)
    * odrobiny cynamonu do posypania śliwek-pasuje jak ulał    
*  skórki otartej z połówki sparzonej cytryny  (niekoniecznie)
*  no i  przecież występujących w głównej roli śliwek węgierek





Kruszonkę z:

*  masła 80 gr.  
*   mąki ¾ szklanki
*  cukru 2/3 szklanki
*  cukru waniliowego 1 op.




Mąkę wymieszać z cukrem i proszkiem do pieczenia. Dodać masło pokrojone w wiórki, skórkę, imbir oraz żółtka, zagnieść szybko ciasto. Zawinąć w folię i wstawić do lodówki na godzinę. Schłodzonym ciastem wylepić dno i boki niedużej formy posmarowanej masłem o obsypanej bułką tartą.   Można też troszkę podmrozić ciasto i zetrzeć na tarce o grubych oczkach, to nieco ułatwia „wyklejanie”. Piec ok. 12 - 15 minut w temp. 180°C. Połówki śliwek ułożyć na cieście (zostawić ze 3-4, do dekoracji) i oprószyć delikatnie cynamonem, jak ktoś lubi... ja lubię bardzo:)  Białka ubić na sztywną pianę, wyłożyć na śliwki. Masło roztopić. Mąkę wymieszać z cukrem zwykłym i waniliowym, zalać ciepłym masłem i rozetrzeć palcami na grudki.  Posypać nimi wierzch ciasta. Na górę wyłożyć kilka plasterków pokrojonych śliwek. Piec jeszcze 30 minut. 




SMACZNEGO!!!





*

piątek, 16 września 2011

Zerwijmy łańcuchy


***

Nieznośne źdźbła trawy łechtają małą w nos. Kicha i prycha jak wtedy, gdy dmuchnęła niechcący w sam środek białej górki. Babcia dopiero co przesiała mąkę na stolnicę i odwróciła się na chwilkę by przynieść taką specjalną miotełkę. Mała bała się tego przedmiotu. Zrobiony był z powiązanych ze sobą dużych piór gęsich. W sumie pióra były fajne i lubiła je, ale bez reszty ptaka, takie nieżywe skrzydło najzwyczajniej w świecie napawało ją lękiem. I tak mała kicha i prycha jak wtedy właśnie, ale brnie dalej do upragnionego celu ukrytego pod krzakiem czarnego bzu. Jakaś kura wyciągając szyję bacznie przygląda się małej raz jednym, raz drugim okiem... koooo... niepewne i badawcze, znowu raz jednym, raz drugim. Dołącza do niej koleżanka czubatka i teraz obie wydają z siebie zdziwione koooooo w dwugłosowym, zgranym kanonie. Mała nawet na ułamek sekundy nie odwraca głowy w ich stronę, widzi tylko czarny otwór, bliżej i bliżej. Wraz z każdym ruchem otwór robi się coraz większy a jej rączka trafia na zimne oczka grubego łańcucha. Czepia się go jak liny i pełznie dalej, wiedziona nim prosto w tę upragnioną, czarną czeluść. Gramoli się przez chwilkę posapując, ale już jest, udało jej się niepostrzeżenie wślizgnąć do wnętrza drewnianego, psiego domku. Ciemność otula ją miękko, zapach natychmiast wywołuje lawinę emocji. Obiema rączkami ogarnia wielkiego, kudłatego zwierzaka i wtula się w niego mocno, ze wszystkich sił. Czuje dotyk zimnego, psiego nosa na policzku. Czuje się cudownie bezpieczna, w taki sposób, jakiego nie będzie jej dane doświadczać w dorosłym już życiu.


***

Misiek upolował kurę. Poplamionymi paluszkami chwytam wianek z mleczy, który dopiero co uplotłam dla babci i wybiegam na podwórko zobaczyć, na boso. Pies stoi zadowolony nad łupem i pomerduje ogonem oczekując pochwały. Wujek majstruje przy łańcuchu próbując wyrwać jego końcówkę przybitą do budy. W końcu mu się udaje. Pies trąca go w nogę zaciekawiony i podekscytowany. Wujek zawija sobie łańcuch dookoła dłoni i kieruje się za stodołę. Misiek podskakuje z radości, myśli pewnie, że w nagrodę dostanie spacer, pierwszy w swoim życiu prawdziwy spacer. I ja tak myślę, uśmiecham się do nich od ucha do ucha. Mała Ja, ten roziskrzony, rozczochrany chochlik z umorusaną buzią. Wujek chwyta oparty o ścianę szpadel i wraz z psem znika za zakrętem. Wianek wypada mi z rąk na bruk. Wystrzeliwuję jak z procy, biegnę ile sił w nogach. Ktoś łapie mnie wpół i przyciska do siebie, kopię go i okładam pięściami, ale trzyma mnie mocno, coś krzyczy. Widzę jak wujek wraca z zakrwawionym szpadlem i wiem… wiem, że obciął nim Miśkową głowę.


 ***

Jadę z N. do Jaworza zaraz po śmierci babci. Dom zionie pustką, uderza w nozdrza zatęchłą wonią. Pies staruszek wita się z nami serdecznie. Zdejmujemy mu obrożę, nie ma innego sposobu na pozbycie się łańcucha, jest przymocowany do niej na stałe. Pies nie chce z nami iść. Przynoszę wszystkie smakołyki jakie przywieźliśmy ze sobą, układamy z nich ścieżkę do domu, zachęcamy, prosimy. Przyślepawy zwierzak przez trzy dni nie wychodzi poza ten obszar, który był mu "dobrotliwie" podarowany przez człowieka .  Niewielki skrawek ziemi, którego granice wyznaczał ciężki, często splątany łańcuch.  Nie dziwimy mu się wcale, przecież ten wytarty połać pod drzewem to cały jego świat, całe jego życie. W końcu ośmiela się zrobić kilka kroczków dalej. Wraz ze świadomością wolności spływa na niego niewypowiedziana radość. Biega po podwórku i wwąchuje się dosłownie we wszystko, każde źdźbło, listek, krzaczek. Nurza się w zieleni  traw jak obłąkany, jakby chciał wszystkiego nałapać na zapas. W tej ekstazie staruszek  przegalopowuje nam przez żarzące się jeszcze ognisko, załamuję nad nim ręce, chyba nawet nie ma świadomości, nie wie czym jest ogień. Tak samo jak nie wie jeszcze, że przestrzeń może być tak nieogarnięta...

*** 



Pojutrze - 18 września rusza akcja, protest przeciwko cierpieniu zwierząt trzymanych na uwięzi "Zerwijmy łańcuchy".  O całym przedsięwzięciu można przeczytać TUTAJTU. Oczywiście zachęcam Was do zainteresowania się akcją w jakikolwiek sposób. Na stronie organizatora wystarczy kliknąć w ikonkę udzielając poparcia, można również dołączyć do innych osób w ramach wolontariatu i zaprotestować osobiście;) Ja jestem teraz odrobinkę "pokręcona" fizycznie i pewnikiem wybiorę się niestety dopiero na przyszłoroczną edycję, ale kto wie... może do niedzieli się "odkręcę"?:) Jak się uda, to zdam Wam obszerną relację, jak nie - upiekę idealne kruche ciasto ze śliwkami i tez zdam;D aaale wracając: akcja jest już organizowana po raz piąty i praktycznie w każdym większym mieście. Podczas happeningu każdy będzie mógł przykuć się na kilka minut do budy by zobaczyć, poczuć. Większość osób biorących udział w tym swoistym proteście jest zaskoczona ciężarem łańcucha. Corocznie do  akcji "Zerwijmy łańcuchy" przyłączają się znane postaci ze świata kultury i rozrywki. Tegorocznym ambasadorem został Michał Piróg.






Według nowelizacji Ustawy o ochronie zwierząt (która będzie obowiązywać od  1 stycznia 2012): "...trzymanie zwierząt innych niż gospodarskie na uwięzi w sposób stały dłużej niż 12 godzin w ciągu doby lub powodujący u nich uszkodzenie ciała lub cierpienie oraz niezapewniający możliwości niezbędnego ruchu jest znęcaniem się, a znęcanie się jest karalne". I choć pewne sytuacje regulują pewne prawa to śmiem przypuszczać, że widok wychudzonego psa uwięzionego przy budzie nieprędko zniknie z naszego krajobrazu. Cóż... zawsze pozostaje reagowanie, uparcie i bez wytchnienia.  Pamiętajcie o tym proszę:)))