sobota, 7 listopada 2015

A jak alfabet



Bo cóż może być lepszego nad alfabet, na dobry nowy początek? Od czego zacząć, gdy słowa miast kłaść się zgrabnymi szlaczkami literek na białym ekranie brukają go zgliszczami zdań wyrwanych z kontekstu. Myśli sprzed miesiąca, kilku, roku nawet. Stłoczone, gnieżdżące się w folderze "robocze", przerosłe, przeterminowane, napęczniałe od emocji. Ciężkie jak kula u nogi, worek na plecach, kamień w piersiach i w ogóle, w ogóle ech... 



Wiecie... 

nie sposób się z Wami rozstać, nie potrafię porzucić tego miejsca. Stało się coś, czego się nie spodziewałam, bo wraz z odejściem z Bezdusza, wraz z ostatnim przekroczeniem progu ukochanego domu zmieniło się bardzo wiele, wszystko prawie. Nagle moje pisanie zostało za tamtymi drzwiami, przytulone do starych schodów, do łuszczących się z wdziękiem ścian i rozświetlonych pajęczyn zdobionych motylimi skrzydłami. Trochę podrygiwałam łapiąc resztki świeżego powietrza, przez chwilę jeszcze snułam swoje "mądrości" starając się nie garbić, nie wbijać wzroku w ziemię. Gdzie się teraz podziałam? nie wiem...  

Nie sposób mi się z Wami rozstać, blogosfera, wbrew powszechnemu przekonaniu nie jest snem, nie jest fikcją, ułudą na wskroś. To nieistotne, że kryjemy się za awatarami, gotujemy potrawę tylko po to, by ją obfotografować i wrzucić do sieci.. to nieistotne, że ulepszamy, podkolorowujemy, doprawiamy, że chcemy być sobą, być lepsi i tak bardzo inni od innych.  Jakkolwiek byśmy się nie kreowali, nie przebierali, jesteśmy prawdziwie namacalni. Adres, domena, przestrzeń w sieci nie jest fatamorganą tylko miejscem realnych spotkań, potem już tylko krok dzieli od spojrzenia sobie w oczy i wpadnięcia w sam głąb czyjejś duszy.
Poznałam wielu z Was, przywiązałam się na różny sposób i powtórzę, jak echo... 

No nie sposób mi się z Wami rozstać :)



***

wtorek, 21 stycznia 2014

Domowe sposoby na depresję, czyli zostań Superbohaterem

Niby nic jej nie brakowało. W klepsydrze jej życia pozostała już z pewnością niewielka ilość ziarenek dni, więc należałoby spokojnie i z pokorą przebrnywać przez każdy, coś tam zjeść, przeglądnąć prasę, zrobić parę kroków na świeżym powietrzu. Tylko, że one, tak bardzo podobne do siebie jak gdyby wyszły spod starej prasy drukarskiej, były dla prawie dziewięćdziesięcioletniej Frederiki Goldberger prawdziwym młyńskim kołem u szyi i powolnie ciągnęły jej duszę w, że się tak odrobinę Białoszewskim posłużę, "szarą nagą jamę" beznadziei  i otępienia. Z pewnością każdy z Was wie jak to jest, gdy bliską osobą dopada jakieś paskudztwo. Natrętnie szuka się wtedy rożnych, nawet najgłupszych sposobów na posłanie złego do wszystkich diabłów i tak też było w przypadku Frederiki. Jej wnuk, nie dość, że dostrzegł ów pogarszający się stan babcinego samopoczucia (co samo w sobie jest już  dość niezwykłe - wiadomo jakie mamy czasy, rzadko która rodzina mieszka "wielopokoleniowo", a na pytanie w słuchawce "Co u Ciebie babciu?" często usłyszeć można pozytywną, choć odbiegającą od prawdy odpowiedź), to jeszcze umiał  zaradzić onemu paskudnemu tym sposobem, że zachęcił i zmotywował staruszkę do zrobienia "czegoś szalonego". Efekty tegoż eksperymentu z pewnością przerosły ich wspólne, najśmielsze oczekiwania...  


i tak od zdjęcia do zdjęcia, od jednej absurdalnej pozy do drugiej i ów rodzinny duet ruszył z impetem na podbój internetu, a tym samym i świata, wywołując niezwykłe poruszenie. Fredrika niejako narodziła się ponownie, silna i żądna wrażeń :)


Sacha Goldberger-autor zdjęć
I niech no tylko mi ktoś powie, że starszemu człowiekowi nie przystoi zakochać się na wiosnę, biegać w trykociku, pracować w seks telefonie, czy też realizować najbardziej pokręcone marzenia... 

Super Mamikę znajdziecie i tutaj
Ważne, by w każdym wieku życie smakowało jak nigdy dotąd, 
czego i Wam z całego mojego przemarzniętego dziś serducha życzę!!!


***

sobota, 18 stycznia 2014

Mam Talent


Znów myślę o słońcu. Czynność ta wpisała się w plan dnia niczym poranna kawa, ale tym razem z tej nietypowej, świetlnej wizjoterapii  wyrywa mnie cichy głos.
- Dzień dobry pani- 
Potrząsam głową by przegonić obrazy, odpowiadam na powitanie i zaczynam się przyglądać. Zazwyczaj tego nie robię. Osoby, które podchodzą do mojego świątecznego stoiska mogą  bez większych przeszkód przywłaszczyć sobie jakiś drobiazg, co też i czasami czynią, ale tym razem wzrok mój mimowolnie śledzi ruchy jej prawej ręki. Zahipnotyzowana patrzę na  nieco sękate, powykręcane palce. Delikatnie obejmują wiszącą nad jej głową bombkę z jasnego ratanu, by już za moment zagłębić się w płytkiej miseczce drugiej dłoni, skwapliwie przerzucając monety. Usta bezgłośnie wyszeptują wynik dodawania, czoło marszczy się nieznacznie i znowu opuszki wędrują do plecionej kuli, badają ją pełne zachwytu, by po chwili powtórzyć żmudny rytuał liczenia. 
- Proszę się nie przejmować ceną, oddam za grosik, skoro tak się pani podoba- mój głos roztkliwiony uśmiecha się do jej lekko zgarbionej sylwetki, do jej dłoni pokrytych rdzawymi plamkami i do jej równie wiekowej, żółto-fioletowej bluzy z ortalionu. 
Powoli podnosi głowę, z wyblakłych starością oczu wylewa się potok niedowierzania.
- Dlaczego?- pytanie to spada na mnie zupełnie niespodziewanie.
- Bo Panią lubię- odparowuję ni z gruszki, ni z pietruszki.
- Bo Panią lubię- powtarza za mną przekrzywiając siwą głowę. Usilnie próbuje  przypomnieć sobie właściwą barwę tych słów, odszukać ich kształt w gąszczu znaczeń. Nagle rozjaśnia się, jakby ktoś włączył w jej głowie halogenową lampę, doświetlając wszystkie zakurzone i zagracone kąty. Światło to pada również i na mnie, i już po chwili obie śmiejemy się w głos. –To pani zdolne rączki uplotły te cudeńka?- zagaja żywo, solidna porcja radości dodała wigoru i, odnoszę wrażenie, że jakby nieco przeprasowała jej mocno wymiętoloną postać.  
- Acha, to przecież nic wielkiego coś upleść, a kulę to już żaden…
- Nieprawda, myli się pani!- wpada mi w słowo. –Trzeba mieć ol-brzy-mi talent!- słowo „olbrzymi” w tym kontekście robi na mnie naprawdę ogromne wrażenie, jej zaraźliwy entuzjazm również.
- Oj tam, każdy ma jakiś zdolności, trzeba tylko je odkryć, a to nie jest już takie proste…
- W życiu nie zgadnie pani jaki ja mam talent! W życiu! - klaszcze w dłonie, monety rozpryskują się na sosnowym blacie, a ja już robię w myślach selekcję wszelakich możliwych, aczkolwiek nietypowych odpowiedzi, jednocześnie dyskretnie skanując ją wzrokiem, a nuż któraś zmarszczka podsunie mi rozwiązanie, naprowadzi na trop. Twarz staruszki jest cudnie łagodna, oczy bezkreśnie błękitne, bławatkowe, na pergaminowe policzki wpełzł lekki rumieniec…
- Myślę..., że rozmawia pani ze zwierzętami, jak doktor Dolittle- mówię powoli przeciągając słowa.
- E tam, to też- macha ręką. - ale to nie talent tylko tak z miłości, z roślinami również się świetnie dogaduję, w końcu jestem córką gajowego… ale proszę celować dalej.
- No to jestem pewna, że ma pani talent do odwaśniania- jej oczy robią się wielkie jak talerze i natychmiast orientuję się, że znów niechcący wydałam na świat jakiegoś pokracznego słowotwora, ooo tak, mam do tego niebywały talent, wiec wyjaśniam szybciutko - Chodzi mi o dar do zażegnywania konfliktów, pojednywania ludzi na ten przykład.- wykładam swoje przypuszczenia z pełnym przekonaniem.
- He he, a nie trafiła pani,  moja synowa od lat się do mnie nie odzywa…- przygasa odrobinkę, ale nadal widzę, że już nie może doczekać się zdradzenia mi odpowiedzi, bo przestępuje zniecierpliwiona z nogi na nogę.
- W takim razie nie mam zielonego pojęcia- poddaję się, choć z pewnością mogłabym tak zgadywać w nieskończoność, bawiąc się przy tym znakomicie.
- Powiem pani-  przybliża swoją twarz do mojej rozejrzawszy się uprzednio, jej ściszony ton głosu potęguje napięcie.  - Wie pani, ja…- ścisza głos jeszcze bardziej. – ja...- zawiesza się na kilka długich sekund patrząc mi głęboko w oczy, nabiera moc powietrza do płuc. - No bo ja mam talent do kapusty z grochem! Tak, właśnie, kapusta!- czuję, że ponadprzeciętnie wybałuszam oczydła i rozdziawiam gębę, a ona ciągnie dalej wielce zadowolona z mojej spontanicznej reakcji. -Robię najlepszą na świecie, od miesiąca już gotuję, na klatce schodowej wciąż jest kolejka, przychodzą do mnie z garnkami wszyscy, i Pan Mietek, prawnik, i Pan Wiesław, taki przystojny, no mówię pani, jak malowany, docent habilitowany od jakiejś psychologii,  i Pani Basia z Biedronki, biedni, bogaci, no różni, bez wyjątku…! Wszyscy tak przychodzą i proszą, a ja nie robię nic, tylko gotuję, całą kapustę z pobliskiego sklepu wykupiłam, a do świąt jeszcze daleko. Właśnie wracam od mojej doktórki, jej też nagotuję, obiecałam, to nagotuję, trzynasty rok już będzie jak ta moja kapusta u niej na wigilijnym stole zagości… Trzynasty rok!
- Co też Pani mówi, ale że kapusta z grochem?- kręcę głową z niedowierzaniem. – W życiu bym na to nie wpadła… w życiu!...


Gaetano Bellei (1857-1922)


:)

piątek, 12 lipca 2013

Jak radzić sobie ze stresem???, czyli seks pod artyleryjskim obstrzałem

Jak radzić sobie ze stresem? 
Podręcznikowo oczywiście, czyli należy uprawiać duuużo seksu! Wiecie, najlepiej żeby był absolutnie fantastyczny, niemonotematyczny, niehomogeniczny, arcyfantazyjny, och i ach i w ogóle, czyli, jak to się kolokwialnie mawia, powinien to być ten dobry seks. No... skoro jest on cudownym lekarstwem na różnej maści demony, to raczej nie należy stosować byle jakich, sztucznie pędzonych ziółek i warzyć ich w brudnym, dziurawym kociołku o dwunastej w południe. Niemniej niektórzy ręczą głową, że nawet taki alternatywnie zły seks, łóżkowo-podkołderny, nawet ten takisobie z opatrzoną gębą której każdy grymas zna się na pamięć, również i on ma odrobinę magicznej mocy przepędzania, a tym samym powinien dać naszemu stresowi solidnego, bardzo niegrzecznego klapsa w brutalnie obnażone cztery litery. (I tu żeby nie było- donoszę za potężnymi, internetowymi źródłami wiecznej mądrości, do których dotarłam będąc w ogromnej potrzebie zaznania odpowiedzi na powyższe tytułowe pytanie). Tak więc Ala ma kota, my mamy seks, a stres ma się niedobrze. Oj, oczyma wyobraźni już widzę jak teleportowany do krzywego wieżowca po drugiej stronie ulicy pochlipuje cichutko, wciśnięty w najwstrętniejszy z wstrętnych kątów tamtejszego śmierdzącego zsypu, gdy tymczasem Sydonia, w błogosławionym stanie dobroczynnego upojenia hormonalnego łagodnym sfrunięciem opuszcza cudne, podsufitowe krainy i miękko opada omdlała na chłodne, przytulne poduch łany... wolna, szczęśliwa i w pełni odstresowana. 

Wim Delvoye ;)
Oj taaaak, niegdyś, zupełnie niedawno toż to ja ochoczo poddawałabym się onej dobroczynnej antystresoterapii i mogłabym się tak liftingować mentalnie co rusz i cztery razy po dwa razy (jak to śpiewał pewien bard biesiadny). Czemu by nie? Przecież to same rozkoszne słodkości są, a nie jakieś tam gorzkie piguły! Tyle, że teraz jest jedno wielkie ALE stojące mi na przeszkodzie. Otóż tak się jakoś porobiło, że biednej Sydonii, tej styranej, sponiewieranej przez podły los istotce niepostrzeżenie libido poleciało w dół wprost proporcjonalnie do rosnącego poziomu stresu i cóż, na nic modły słane do dobrych duszków Kupidynków o to, żeby jej się tak bardzo zachciało jak bardzo się nie chce. ;)  Na nic muchy hiszpańskie, johimbina,  czy też całe garści rodzimego lubczyku sypane do potraw.
Hmmm... No i znów szukając odpowiedzi na proste pytanie zmuszona zostałam do stosu chorób, które sobie ostatnimi czasy dobrotliwie zdiagnozowałam (oczywiście przy nieodzownej pomocy dr. Googla) dorzucić kolejną, tym razem podłą Hipolibidemię, a zerkając z przestrachem na ilość stłoczonych, stresogennych sytuacji, które niestety dostrzegam majaczące na horyzoncie przyszłych dni, to coś mi się zdaje, że rokowania wcale, ale to wcale nie są pomyślne. Ech... ma ktoś zapałki pod ręką, bo w tej nieciekawej sytuacji pozostaje mi już tylko poironizować jeszcze chwilę (co niniejszym poczyniłam), wyrazić ostatnie życzenie (oj, chciałabym ci ja zaśpiewać przy akompaniamencie harfy)  i publicznie spłonąć, co też proste nie będzie zważywszy na tę moją oziębłość, ale co mi tam!... przecież zawsze mogę się chociaż postarać, czyż nie? ;)))


*** 

poniedziałek, 13 maja 2013

Trzy tygodnie w SPA

Wyraziste, orientalne nuty delikatnie głaszczą skrzydełka nozdrzy łaskocząc nieco figlarnie. Chwytam je głębokim wdechem, czerpię całą pojemnością życiową umęczonych płuc. Zawiesiste woni cząsteczki kłębią się w nich skondensowaną, nieco ociężałą chmurą przez krótką chwilę, po czym skwapliwie wnikają nawet w te najdalsze, ciemne oskrzelików korony. Jeszcze jeden wdech i już leniwie przetaczają się żył szerokimi kanałami. Jeszcze chwila i już rozlewają się tym przyjemnym, paraliżującym oszołomieniem po całym ciele. Kojący dotyk momentalnie ugłaskuje ostre nerwów szpilki. Ciepło kochanej dłoni łagodnie wnika w skórę na piersi, kładąc się miękkim pledem na rozedrganym sercu. Pod powiekami świetlista tafla wody delikatnie marszczona wiatrem.  Głosy szmerem się stają w oddali. Już nic się we mnie nie kłębi...


źródło
Kochani, przepraszam, że tak długo przeciągnęło się rozstrzygnięcie mojej zabawy, tak jakoś łaziłam, jęczałam, stękałam i z tego wszystkiego wylądowałam na trzytygodniowym leczeniu w szpitalu. Nic poważnego, raczej standard w stylu raz na wozie, raz.. :) Nie żebym nie miała cyberłączności z Wami, raczej ochoty na cokolwiek prócz wyobrażania sobie rzeczywistości, oczywiście tej zgoła innej, niekoniecznie lepszej, innej... po prostu:)
No w kiepskim momencie teraz jestem, próbuję przeczekać...

Ale nie o tym, o koszyczku miało być. I tak moja Rzeczypospolita na Ludowo  zapragnęła polecieć do Trojandy (gratuluję z całego serducha! Proszę o kontakt, adres jest gdzieś u góry po prawej). Ślicznie dziękuję Wam za opowieści o zwierzakach, mężczyznach (nieco alegorycznie) i wsi spokojnej, cudnie się je czytało. Na pocieszenie dodam, że uplotłam górę bransoletek, które to z pewnością będę sobie rozdawała, tu i tam... tak więc do dalszych zabaw zapraszam niebawem :) Do pisania też wrócę, wiem... zawsze wracam :)))

***


środa, 6 marca 2013

Pora na koguta, czyli Candy dziękuję, że jesteście :)

Oj, miałam ci ja szumne plany, a w planach tych między innymi obdarowanie Was kolorowymi pisankami, ale zdecydowałam, że będzie nieco inaczej. Ponieważ owe pisanki są do zdobycia TUTAJTUTAJ, i z pewnością Wam się już opatrzyły (mi baaardzo, choć do świąt jeszcze kawałeczek czasu) chciałabym Wam podarować cosik innego. W sumie miało to być "z okazji": a bo setny post jakoś ostatnio się wykluł, a bo 2 latka blogowania śmignęło niepostrzeżenie, ale będzie zupełnie dlatego, że cieszę się Waszą obecnością tutaj i chciałabym podziękować Wam za wszystkie przeszłe, teraźniejsze i przyszłe słowa, które darowane mięciutko padają sobie na tę blogową, wirtualną ziemię. Kiełkują radośnie, rosną w siłę, albo i też giną w pyle, zapomniane na zawsze, niemniej jestem przekonana, że każde z nich ma swoją niezwykłą rację bytu i swoją piękną wartość, dlatego jest dla mnie bardzo cenne i...
i tym oto sposobem- ogłaszam Candy z zupełnie innej beczki ;)


Tak jakoś wyszło, że moje rozdawajki na Akuku w jakiś dziwny sposób związane są ze zwierzętami, a to Motyle Candy , a to Kocie... zresztą już wszyscy wiedzą, że ja wściekle faunolubna jestem. Oooo, floro zresztą też... Taka faunoflorofanka ze mnie:) Ale do rzeczy: rzeczą do wylosowania jest okrąglutki koszyczek z papierowej wikliny, a konkretnie z Rzeczpospolitej gazety wyczytanej i kartonu zbiorczego po płatkach wyrzuconego, czyli jednym słowem najczystszy upcycling. Wypleciuch mój dostał szumną nazwę: Rzeczpospolita na ludowo i wygląda tak:


Zasady są proste:
* Wyraź swoją chęć wzięcia udziału w zabawie odpowiadając w komentarzu na pytanie: jakie zwierzę lubisz najbardziej i dlaczego?
* Umieść podlinkowane zdjęcie (poniższe) na pasku bocznym swojego bloga, w poście, albo jeśli chcesz to udostępnij na facebooku. Nie jest to obowiązkowe niemniej będzie mi bardzo miło jeśli tak zrobisz :D
* Jeśli nie blogujesz i zapisujesz się anonimowo, to zostaw proszę również swój adres e-mail, ale symbol @ zastąp słowem, o tak: misiakrysia(małpa)wp.pl
* Zapisy trwać będą do 7 kwietnia, losowanie jakoś potem :)
* Miłej zabawy :D



A do mojej kolekcji podwórkowców dorzucam Paciapkę


i kocicę Solarcię, zwaną tak tymczasowo. Jak dzieciaki znajdą dla niej odpowiedniejsze imię, to oczywiście nie omieszkam Wam o tym napisać :)


No tak, miało być o kogutach, a zeszło na koty 
jak zwykle
;D

***

niedziela, 3 marca 2013

Gdzie byłaś, że tak dobrze wyglądasz?


Wybaczcie...aż nie wiem od czego zacząć. To, co się teraz dzieje, przy udziale mojej zdezorientowanej osoby, nosi znamiona niezwykłego scenariusza powstałego w głowie obłąkanego gnoma, a ostatni tydzień z życia Sydonii wyglądał dokładnie tak:

fot. Nanoo G.

PONIEDZAŁEK

Wciąż boleśnie przeżywam rozstanie z Bezduszem. Dobrowolnie, bez jakiejkolwiek szarpaniny oddaliśmy dom.  Komornik klepał pocieszająco po ramieniu, a na odchodne powiedział, że nie mamy wobec siebie żadnych zobowiązań... Śpię na wyrywki. Wciąż miotam się pomiędzy paragrafami, a zmęczeniem materiału. W mojej głowie robi się zbyt ciasno na cokolwiek, a jednocześnie pusto i cicho, niczym po wybuchu bomby atomowej. Teren jest mocno napromieniowany, krew jak woda zatruta. Mecenas zapewnia, że nadal można walczyć, mimo, iż już oddaliśmy dom wojsku to jednak są szanse. Śmieję się, bo od lat mielę, rozdrabniam te szanse i powtarzam jak mantrę, od 12 lat. Teraz mam już wszystkiego dość. 

WTOREK

Czuje, że borelioza znów mi się porządnie w ciele rozgościła i wściekle podskubuje zmęczony organizm. Dostaję receptę na "nowe leki"  i wezwanie do zapłaty od komornika, około 13 000 kosztów postępowania egzekucyjnego. W ulotce leków napisano, że częstym działaniem niepożądanym jest uczucie pustki w głowie i zaburzenia wzwodu prącia. W świstku od komornika napisano, że to opłata za opróżnienie 10 izb i asystę żandarmerii, ponieważ dom znajduje się na terenie wojskowym. Natychmiast doznaję: całkowitego porażenia, uczucia pustki w głowie, gwałtownego wzwodu prącia, no i palącej potrzeby zanurkowania w najgłębszą otchłań oceanu, bez butli oczywiście. 

ŚRODA

Umiera jeden z moich podopiecznych, umiera bo tak chciał i dopiął swego. Hokus pokus, środa ni z stąd ni z zowąd wyciąga bezsensowną śmierć z kapelusza i łaskawie czeka na oklaski. Nie śpię nawet godzinki...

CZWARTEK

Nie mam siły by wstać z fotela i napić się wody. Klnę sama na siebie, zbieram obolałe członki do kupy, wiążę czerwoną nitką, zaciskam zęby i jadę do mecenasa. Jak zwykle okrutnie męczę się w busie i ślę modły do duszków przeciwwymiotnych z błagalną prośbą o opiekę i wsparcie. Jak zwykle mecenasa nie ma, choć się umówił (noooo... zapomniał w trakcie trwania sprawy napisać o zwolnienie z kosztów- nie byłoby palącego problemu w postaci 13 z trzema zerami), a kopertę dla niego asystentka skwapliwie chowa do teczki. Spotykam znajomego. -Gdzie byłaś, że tak dobrze wyglądasz?- pyta. Jak zwykle w nocy nie śpię.

PIĄTEK

Powtórka z czwartku, z tym wyjątkiem, że prawnik jest, się objawił i nawet raczył napisać trzy wnioski. Daje mi do weryfikacji, oczom nie mogę uwierzyć, tyle nieścisłości. Przez godzinę próbuję skleić to wszystko w rozsądną całość, asystentka przeprasza za błędy, a mecenas musi wyjść. Jest ostatni dzień na złożenie zażalenia na postanowienia komornika... Jak zwykle, słowa "ostatni dzień terminu" mam wydrapane nad łóżkiem, własnymi rękoma. Kolejna kartka, przede mną rośnie spory stosik, dziwię się, że wszystko sformułowane takim laickim językiem i właściwie o niczym.  Nie jestem w stanie napisać swojego imienia, utykam na literce "ka". "Ka" mnie pokonuje na dobrą chwilę, po niej "el" w nazwisku. Wytężam umysł do granic wytrzymałości, podpisanie papierów zajmuje mi dwie godziny. Jest już późny wieczór. Na odchodne proszę o wydrukowanie odpowiedzi od komornika, tej na mój wniosek o lokal tymczasowy, a która to odpowiedź wpłynęła do kancelarii już po wydaniu domu. Kręci mi się w głowie, bo przecież od wczoraj nic nie jadłam. Taki post pozwala mi przeżyć podróż do miasta autem bez większego wstydu. W busie czytam, że komornik odmawia dania nam lokalu tymczasowego, bo z oględzin domu wynika, że wcale nikt tam nie mieszkał, ba, a nawet nie wolno nikomu mieszkać (co innego orzekł sąd, ale komornik wie swoje). Pan komornik wnioskuje to z kilkucentymetrowej grubości warstwy śniegu, śladów zwierząt na podwórku oraz tego, że obok nieruchomości znajduje się lądowisko dla helikopterów (szok, nie wiedziałam, a mieszkam tam od dziecka). Nie wiem czy się z tego śmiać, czy załamywać  ręce. Zasypiam tuż po posadzeniu tyłka na tapczan.

SOBOTA

Wyspana dochodzę do wniosku, że jest mi już wszystko jedno, a będzie co ma być. Wciąż myślę paragrafami, ale jakby nieco bledną. Droczę się z ulubionymi dzieciakami, prowokując je do niezwykłych odpowiedzi na zwykłe pytania. Puszczam koło uszu ich niecne plany kradzieży pisanek, tych, które właśnie przed chwilą im pokazywałam. Łażę z zepsutym aparatem w dłoni, pozwalam głaskać się słońcu po twarzy i delikatnie nagabuję stado kotów zamieszkałe w starym aucie. Późno w nocy znajduję jedną z moich podopiecznych, w łazience, półprzytomna leży w kałuży, z głową wciśniętą w stertę brudnego prania. Dopiero co wczoraj mówiliśmy jej kuratorowi, że dziewczyna sprawuje się nienagannie, od dwóch miesięcy nie pije, czwórka dzieciaczków naprawdę zadbana. Nie śpię, jej dzieci też... 

NIEDZIELA

Jest przerażona, na marginesie ja również, ale nikt o tym nie wie.  Ponoć jeszcze machnęła coś rano dla dodania sobie odwagi... Wiem, że zaraz przyjdzie porozmawiać i będzie stała w milczeniu. Słowa niewypowiedziane zawisną w gęstniejącej ciszy.  "Tylko nie dom dziecka, błagam, Monia, proszę, przymusowe leczenie , zamknę się albo coś, błagam leczenie, tak ciężko mi nie pić, to ostatni raz, przecież dzieci..." Gdy tak stoi bezbronna, ze wzrokiem wbitym w podłogę,  ja znów długo patrzę na jej pociągłą twarz i na głęboką bliznę od noża, która jak smętne piętno dzieli czystą, kredowobiałą skórę policzka na dwoje... 



*** 
   

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Blue Monday i mój, nie mój dom...

Płakaliście kiedyś na mrozie? Osobiście nie polecam. Ba, na mrozie to mało powiedziane - człapałam sobie dzisiaj przez pole do sklepiku wyjąc przy tym jak potępieniec, a lodowaty wiatr dął mi prosto w twarz. W sumie milej byłoby popłakać w domu, tuląc się do jakiejś poduchy czy też innego cierpliwego i wielce chłonnego przedmiotu, ale jak zadzwonił telefon to akuratnie wytaczałam się na zewnątrz (pieczołowicie okutana w sweterki, chustki, czapulę i inne takie) celem dokonania zakupu papieru toaletowego, który to wziął się i złośliwie był skończył, więc chcąc nie chcąc iść trzeba. Nie dane mi było wypuścić telefon z dłoni i zastygnąć w bezruchu na fotelu, ani zagrzebać się w ściółce z rozbebeszonej pościeli na sto, a nawet dwieście kolejnych lat bo MUSIAŁAM iść po papier. Może i dobrze, wielodniowe płakanie z bezsilności nie daje owoców, choć jest najczęściej uprawianą przeze mnie "roślinką". Może i dobrze, bo choć przez to zimnonośne wietrzysko straciłam twarz, to przynajmniej nikt tego nie widział ;)
Jak widać znów zgrabnie lawiruję wokół tematu, niewiele pisałam o swojej walce z "wojskiem" o babciny dom, właściwie wcale. Wydawało mi się, że składując tu słowa, te zdania smoliste, które wciąż z głowy przeganiam,  pozwolę im rosnąć w siłę, więc siedziałam jak mysz pod miotłą, nie zapeszać, nie rozstrzygać, walczyć do końca. W sumie to całe, długie 12 lat niepewności, kolejnych przegrywanych rozpraw, nerwów i złudnej nadziei, gdy sprawę umarzano...  Dziś głos w telefonie poinformował mnie o nadejściu pisma od komornika, wzywającego do dobrowolnego wydania nieruchomości. Niby nic nowego, przecież nie spodziewałam się niczego innego, choć kolejny prawnik przekonywał, że da się COŚ ugadać, uzgodnić, że nie może tak być, bo dom w rodzinie od ponad pół wieku, że zawsze można... to jednak bardzo chciałam na chłodno przyjąć czarny scenariusz, jak się okazało i słusznie. I choć wiele razy nastawiałam się na tę chwilę, wyuczyłam się na pamięć wyliczanek z wyimaginowanych wad i minusów mieszkania tam, to i tak w żaden sposób nie przygotowało mnie to na najgorsze. Teraz wiem, że tak naprawdę nic nie było mnie w stanie przyszykować do wydania tych mizernych szczątków mojego ukochanego domu. Mojego, nie mojego domu, ostatniego ze wsi Gabbert. Jak przez to mam przebrnąć, co zabrać, gdzie od nowa pisać swoją historię? Teraz tylko czuję się bezsilna i z wszech miar oszukana, a najbardziej przez samą siebie...

Christina's World, 1948 Poster by Andrew Wyeth


*

czwartek, 17 stycznia 2013

Skok w bok, czyli ruchy konika kanapowego

K O N I K   K A N A P O W Y!!!
Chwil kilka temu ze śmiechem rzucono w moją stronę powyższym epitetem i nie wiedzieć czemu coś mnie gwałtownie zakuło pod żeberkami. No jakże to tak? Konik, konik... KONIK POLNY owszem i jak najbardziej! Ba, pokuszę się nawet  o lekko ironiczną autocharakterystykę słowami bajkopisarza, Jeana de La Fontaine'a:
W tym momencie ten, kto wie co też porabiam wakacyjną porą przyklaśnie mi tu z uśmiechem, nieprawdaż?  A tego, kto wciąż nie miał przyjemności (wątpliwej zresztą) zanurzyć się głębiej w moją skomplikowaną, wielozwierzęcą naturę   zapewniam z ręką na sercu: onym konikiem polnym w całej swojej krasie jestem, z zamiłowaniem do chowania się w zieleni i cudaczną beztroską niedbania o swoje lepsze jutro. No nie poradzisz nic. 

fot. Katerina Plotnikova
W tym czterokopytnym, parskającym kontekście, i już obnażając się jeszcze bardziej dodam, że nawet z porównaniem do KONIKA SZACHOWEGO bym się zgodziła. Może bez entuzjazmu, ale jednak. Tak już mam, upatrzę coś sobie, ubzduram, zapragnę, więc dalejże skok czynić w stronę tego wymarzonego, co bladym zarysem na horyzoncie widnieje. Przecież cudeńko tak nieznośnie kusi podniecającym niezbadaniem i wabi obietnicą ekscytującego przeżycia.  A skok długi i zaplanowany. Wyuczony, idealny, jak to u zawodowca. Taki ze wszystkich sił i mocy całej, z modlitwą na ustach i zaciśniętymi powiekami. Dotykam ziemi i nawet nie daję sobie tej drobnej chwilki satysfakcji, słówka na pochwałę samej siebie, sekundki na oddech, gdy już wzbijam się po raz drugi. Cel świetlisty i wyraźny, choć jego kontury lekko falują od gorącego powietrza. Później, później odpocznę, schrupię taczkę marchewek w nagrodę i wytarzam się w mokrej ziemi... Teraz jestem tylko ja i mój cel. Ja i On...I znów ląduję zgrabnie, lekko, tak blisko. Podnoszę głowę i aż drżę z podniecenia, jestem na odległość włosa, mogę ten mój cel jaśniejący wręcz objąć swoim oddechem, przycisnąć do piersi, jeszcze tylko kroczek mały, jedno stąpnięcie... gdy nagle, gdzieś kątem oka dostrzegam obraz, jakże on piękny, jaki kuszący. Jaki fa-scy-nu-ją-cy. Co prawda bladym zarysem na horyzoncie widnieje, ale cudeńko tak kusi podniecającym niezbadaniem i wabi obietnicą ekscytującego przeżycia, że nie oprę się... Nie zawaham...
Dalej już wiecie. Tylko szalony skok mi ku temu kolejnemu pozostaje. Skok w bok właśnie, nie inaczej... i już nic więcej nie powiem, interpretujcie jak chcecie ;)   

A w ogóle gdyby powiedziano mi, żem KONIEM DZIKIM  i narowistym jest,  to dopiero byłby komplement. Z gatunku tych wspominanych przed snem, skwapliwie przyjętych, lekko rozdymających wewnętrznie i smakowitych jak świeże, drożdżowe bułeczki. Jejku, mustangiem nieokiełznanym Ci ja, w galopie, z grzywą czesaną wiatrem i nagą kobietą  o imieniu wolność na spienionym mym grzbiecie. Ale nie... Nie... Nudnym, rozmemłanym konikiem kanapowym dziś mnie podle ochrzczono, i choć mina mi zrzedła na myśl, że jest w tym określeniu pewne "ziarenko" prawdy, to jednak pocieszam się, że jak tylko zechcę, to w każdej chwili  mogę zeskoczyć z tej kanapy i radośnie przegalopować przez dzikie, niezmierzone prerie...
Wystarczy
tylko
zechcieć... 
No nie?

***

źródło

Nie miałam jeszcze okazji cosik napisać Wam Noworocznie na 2013, bardzo chciałam, ale mi się to chcenie wymieszało z potężnym laptopowstrętem i wyszło jak wyszło. Jest mi trochę przykro, bo wiem, że zaglądacie, jesteście. W ciszy skwapliwie pozbierałam wszelkie życzenia od Was, przy każdym szepcząc w duchu "niech się spełni" i z całego serducha dziękuję Wam za nie !!!
A ja uparcie eksploatują swoje zeszłoroczne życzenia:

Kochani, nie bójcie się sięgać po to, czego pragniecie
i niech ten Nowy biegnący będzie łaskawy, szczodry i ekscytujący!  

A co!!!
Uściskuję Was zbiorowo i każdego z osobna!

a te zmory rozczochrane,
co pozostawiły po sobie jeno puste adresy uściskuję wręcz dusząco i po wielokroć, a nuż się zlitują i nawrócą na te kręte, choć dobrze im znane ścieżki;) 
Mam bóle fantomowe po gwałtownej i niezrozumiałej mi stracie kilku blogoprzyjaciół, więc na pewno zrozumiecie to powyższe ich faworyzowanie ;D

*

piątek, 28 września 2012

Świat zamknięty w kropli wody

Dwa miesiące przerwy w blogowaniu dało o sobie znać w takowy sposób, że ciężko mi cokolwiek ogarnąć w blogosferze. Tu zaglądnę i wsiąkam na dłuższą chwilę, gdzie indziej rzucam komuś z Was przykrótkie zdanie w totalnym nieładzie... Tu sprintem, tam z doskoku i prawie mogłabym rzec, że dzienną dawkę ruchu mam odfajkowaną, ale wiadomo, to prawie robi wielką różnicę i choć czasami faktycznie tętno nieco podskoczy, to jednak utraty wagi z tego nie będzie, a szkoda ;) 
A już w ogóle napisać cosik? Chlusnąć zimnym wodospadem wodolejstwa mego wrodzonego? No nie da się zwyczajnie na dzień dzisiejszy, więc tylko z jednym obrazem dziś Was pozostawię, a opowieść do niego niech każdy dopisze własną :D

fot. Rakesh Rocky

*

niedziela, 29 lipca 2012

Na pożarcie, czyli co miał imbir do łabędzia ?

Jak już zapewne niektórzy z Was wiedzą, w Bezduszu, na moim ukochanym podwórku  nierzadko zdarzają się zjawiska nadprzyrodzone. A to zmieści się na nim więcej samochodów niż na parkingu pod Biedronką. A to z nieba niespodziewanie polecą jakoweś perseidy, i to wprost na zadarte ku niemu głowy (gwoli jasności dodam, że "stwórcami", a raczej "wytwórcami" owych perseidów, że się tak zawile wyrażę, były dwa gołębie zamieszkujące pobliską lipę)... A to znowu ktoś nagusieńki, tak jak go sam Pan Bóg stworzył, stanie na szczycie podjazdu i wzniosłym gestem pocznie pozdrawiać przejeżdżających drogą kierowców.  No cóż, Ci, co dostosują się do nieopodal domowego, okrągłego znaku i faktycznie ograniczą swoją prędkość do 30 km/h,  mają szansę poczuć się nietuzinkowo powitani i pozdrowieni ;DDD Albo też znienacka można być świadkiem niezwykłego tańca godowego łabędzia, a tym samym, po pewnym czasie, uczestniczyć w jego przyspieszonym przepoczwarzaniu się w ludzika Michelin, dodam, że ludzika, który wcześniej posłużył za drapaczkę całemu stadu rozentuzjazmowanych kociaków. No tak, mawiają przecież, że człowiek co dzień staje się światkiem jakiegoś cudu ;)


Gabriel von Max,
Małpa przed szkieletem (Affe vor Skelett)
Niewtajemniczonych odsyłam tutaj, wtajemniczonych natomiast uprasza się uniżenie: nie błagajcie mnie o dokumentowanie fotograficznie  owych zjawisk, gdyż, jak to z każdym zjawiskiem bywa, przychodzą one zgoła zupełnie niespodziewanie i wciągają w wir akcji równie sumiennie jak jakowaś trąba powietrzna, i wierzcie mi, nie sposób jest wtedy pstryknąć nawet malusieńkiej fotki :D   Z tańcem łabędzia było podobnie i gdyby nie psina Halina, która nagle wystartowała z kuchni jak z procy, nawet bym nie zorientowała się , że coś jest na rzeczy, bowiem siedząc w słuchawkach i kiwając główką w takt muzyki zajęta byłam obtaczaniem w cukrze wyjętych właśnie z syropu, gorących, lśniących płatków. To bardzo ważny moment w całym procesie kandyzowania imbiru i ani mi się waż odchodzić choć na chwilę, bo wsio szybko stygnie i z talarków nagle robi się miodowa kuloklejka. Ale skoro przyjaciel donośnym krzykiem obwieszcza alarm... cóż było innego uczynić jak pędzić z pomocą?
Zatem prezentuję Wam powstałe wówczas imbirowe „galaretki”, w posypce cukrowej obfitszej niż zazwyczaj, niemniej równie smaczne!, i od razu dzielę się przepisem, jako, że obiecałam to niektórym zaprzyjaźnionym imbirożercom. 


PRZEPIS NA SZCZYPIĄCE GALARETKI,
CZYLI CAŁE MORZE KANDYZOWANEGO IMBIRU


 I tak należy:
* Zakupić sporo imbiru (w przepisie 1,5 kg.), wybierając te kłącza, które wydają nam się zwyczajnie zachęcające i ładne, czyli młodziutkie, niepomarszczone, zdrowe, o gładkiej skórce i takie raczej niewielkie (niezbulwione), bo inaczej nasze „galaretki” będą łykowate i uparcie oporne w gryzieniu. Ja z rozmachu przywiozłam jakieś 1,5 kg, bo zwąchałam, że imbir w Lidlu jest jakimś cudem tani jak barszcz. 

*Do tego trza zaopatrzyć się w jakieś 2,4 kg. cukru, większą szczyptę soli i 3 litry wody. 


*Imbir cieniutko obieramy i kroimy na talarki, tak, ja wiem... z 4-5 mm grubości. W garnku zalewamy go wodą tak ino, by go przykryć i całość doprowadzamy do wrzenia, a jak zabulgocze zmniejszamy gaz i ok. 10 minut gotujemy tak, by  woda ino trochę plumkała. Przecedzamy i cały proces, czyli wygotowywanie palącego smaku powtarzamy trzy razy. Chyba, że ktoś lubi taki "wściekły", to wtedy trza wypróbować na własnej skórze, ile razy i jak bardzo chcemy by gryzł w język… Potem wlewamy do gara 3 litry wody, dosalamy, cukrzymy wsypując te 2,4 kilograma, wrzucamy przecedzone talarki i doprowadzamy do wrzenia... a jeszcze potem dłuuuugo gotujemy na baaaardzo wolnym ogniu. Mi to w takim garze (o grubym dnie) gotuje się ok. 6-7 godzin. Gotujemy sobuie, aż syrop zgęstnieje nieco, a gdy wylejemy go trochę na talerzyk i ostygnie to ma konsystencję płynnego miodu. Szkliste talarki wyciągamy partiami z gorącego syropu i obtaczając nieco w cukrze (bardziej lub mniej cukrzymy, jak kto woli) układamy na talerzach do ostygnięcia. Galaretki przechowujemy w szczelnie zamkniętych opakowaniach, w ciemnym miejscu, temp. pokojowa. Syropek radzę zawekować: latem, z lodem i cytryną pychotka, a zimą do herbatki, tak na wszelkie dolegliwości i niedomagania. 


Imbir odkryłam zupełnie niedawno, jak pochorowałam się na tę nieszczęsną boreliozę i nagle okazało się, że nie jestem w stanie jeździć samochodem bez mdłości. Sprawdziłam i ręczę, że pomaga! Na zapalenie stawów też, faszeruję się nim miast łykać te wstrętne leki przeciwzapalne, i muszę przyznać, że nie widzę różnicy;) Gdzie ja bym jakiś czas temu taką torbę uszyła, jak zwykłej szklanki z wodą obolałymi rękoma nie mogłam złapać? A tak na marginesie- znów porwała mnie rzeka wspomnień i jak ktoś ma ochotę popłynąć nią wraz ze mną zapraszam serdecznie na MooNatowego bloga, hi hi, tak mi się dzisiaj dobrze pisze, chyba dlatego, że wciąż drobny deszcz poetycko wtóruje memu stukaniu w klawiaturę… 


...a Norbert króluje w kuchni: zdążyłam podejrzeć, zachłysnąć się kolorami,  pstryknąć bez odrobiny światła i uciec, nim kucharz zagroził, że oberwę mokrą ścierą ;D



Ale wracając: oprócz tego wiadomo- imbir dobry na przeziębienia, PMS, migreny, koncentrację, zatrzymywanie młodości itp. itd, można poczytać w sieci. No i z racji tego, że doskonale rozgrzewa i poprawia ukrwienie, uważany jest za wielce skuteczny afrodyzjak... 


Czyż trzeba coś więcej dodawać?
 Bierzcie i kandyzujcie, dodawajcie do wszelkich potraw, pijcie i zapiekajcie w ciasteczkach,
to tylko... na zdrowie,  i na pożarcie oczywiście…


Uściskuję późnoniedzielnie ;D


*

środa, 18 lipca 2012

Oj Lesiu, Lesiu


Przez ponad rok, dzień w dzień jeździłam z  Lesiem takim wiśniowym cudeńkiem. Nie dość, że miało piękną, głęboka barwę lakieru, to na dodatek w środku było absolutnie rozczulające, zwłaszcza kraciasta tapicerka we wszystkich odcieniach zieleni. Autko budziło olbrzymie zainteresowanie, przez co ludzie wpadali na siebie na ulicy, potykali się wykręcając głowy i każdy, ale to każdy kto zwrócił na nie uwagę uśmiechał się do nas od ucha do ucha. Była to taka miniaturka VW Busa, na kołach od malucha, zupełnie ścięta z przodu, tak, że parkując równolegle do jakiejś ściany miałam wrażenie, że zaraz poobcieramy sobie o nią nosy. Ale bez obaw,  Lesiu świetnym kierowcą był, prowadził tak, jakby głośno czytał całemu gronu zasłuchanych ludzi jakąś wielce pouczająca opowieść. Niespiesznie, tonem ciepłym i z wszech miar wyrozumiałym. Sprzęgło, jedynka, odrobina gazu- niby wstęp do bajania. Pauza, oddech- czerwone światło, i znów sunąco, łagodnie ruszamy. Uwielbiałam z nim jeździć i choć zazwyczaj dość niechętnie daję się posadzić po stronie pasażera, tak w ogórasku grzałam to miejsce pierwsza, w jakimś radosnym oczekiwaniu ciepłych chwil. O właśnie, grzałam i ciepłych to bardzo adekwatne słowa, jako, że w aucie niestety nie było nawet małej namiastki ogrzewania. Cośmy się srogą zimą nachuchali, natuptali, naśpiewali w głos cały. Lesiu kocyk mi skądeś wyczarował, równie kraciasty jak tapicerka i ruszyć nie chciał, dopóki dokładnie się nim nie poopatulałam (sprawdzał). A jak nam kiedyś wycieraczka  przednia uciekła za lusterko i wrócić nie chciała ni prośbą, ni groźbą? A tu pada zamarzający deszcz? Drooobiazg, Lesiu kafel łazienkowy zza siedzenia jak prestidigitator z kapelusza wyjął i dalejże, wyskakuje bohatersko z samochodu skrobać szybę, potem szybko jedziemy parę metrów do przodu i wraz z postępującym brakiem widoczności znów pojawiał się kafel, wyskok na zewnątrz i parskanie ze śmiechu wtórujące zamaszystym szurnięciom po szybie. A jak bałwana na rozgrzewkę ulepiliśmy, wielkiego, na środku parkingu. Właściwie to kot z Cheshire był, wielce intrygujący, jak to kot. Zdjęcia sobie z tym śniegostworem robiono, a i chodziły słuchy, że się w lokalnej prasie pojawił. Potokiem słów uświadamiałam Lesia, że właśnie został artystą mimowolnym, patrzył się wtedy na mnie tymi wielkimi bławatkami oczu, jak na jakiegoś kosmatego Yeti ;)

Lesiu kochał kwiaty, wszystkie, polne, ogrodowe, doniczkowe... I wcale się tego nie wstydził, ba obwieszczał to wszem i wobec, a skoro o miłości mowa to dodam, że za Lesiem gęsiego zawsze dreptały koty, dzieci i kobiety. No miał w sobie to ciepło, którego się łaknie i przy którym się beztrosko zasypia, choć tak naprawdę byłam światkiem tylko jednego, amorzego strzału prosto w Lesine serducho. Dziwnym splątaniem losu jednak musiał przegnać się ze swoją ukochaną niunią. Poprosił mnie wtedy, bym odwiozła ich na dworzec, chciał jeszcze chwilę posiedzieć z nią, tak ramię w ramię, choć żadne nie było w stanie wydusić z siebie słowa. Patrzyłam na ich pożegnanie przez brudnawą szybę, myśląc o tym, jak bardzo można krzyczeć drobnymi gestami nie wydając z siebie ani jednego dźwięku... 

Tu i teraz Lesia spotkało coś bardzo złego, a jego ciało znalazła spacerująca rodzina z dziećmi, w dziwnym miejscu, przy rzece. Może stanął komuś na drodze niewczas, może to nieszczęśliwy wypadek, ale akuratnie tym razem nie udało mu się z tego wykaraskać. Zupełnie niespodziewanie dla mnie, z pewnością równie niespodziewanie dla samego siebie. 

Oj Lesiu, Lesiu, Tobie być może się wydawało, że niewiele dla mnie znaczysz... 
wiesz, mi też się tak wydawało :)))  

    

*

środa, 4 lipca 2012

"Żyrafy wchodzą do szafy, a pawiany ..."

Właśnie ukazał się kolejny numer kwartalnika literacko-artystycznego "sZAFa", do którego miałam przyjemność skrobnąć słów parę w temacie pewnego świetnego spektaklu,  o którym zresztą plumkałam już jakiś czas temu tutaj, na blogu...
Serdecznie zachęcam do zaglądnięcia i poszperania w tej przepastnej czeluści, bogatej w kolorowe, malarsko słowno muzyczne łaszki. Jestem przekonana, że każdy znajdzie coś w swoim rozmiarze. Mi osobiście najbardziej przypadły do gustu prace pewnej młodej osoby, a mianowicie Izabeli Dudzik (Dewizka), której portfolio znajdziecie TUTAJ, a TU można podarować jej lajka, zamówić piękną zakładkę do książki, czy też torbę (niedługo) :)
Niemniej dopiero zaczęłam szperać w sZAFie i jestem pewna, że Dewizka nie będzie moim jedynym, zaskakującym   odkryciem :)

Izabela Dudzik

Tak więc sZAFę polecam serdecznie, tym bardziej, że nie trzeba znać żadnego, ornitologicznego, bądź dendrologicznego hasła by się tam dostać, ale skoro tytułowi posta ma się stać zadość, przypomnę Wam, jak to z tymi żyrafami i pawianami w filmie było ;D 



i muszę zmykać, bo mi pies ogonem wystukuje trzy krótkie, trzy długie sygnały, co oznacza, że niechybnie zbliża się powódź... 


fotografia na okładce Rafał Babczyński


Macham do Was w przelocie, lekko zdezorientowana nieokiełznanym pędem miasta...


*


ps. tralala: mogę już zdjąć z paska "protest" przeciwko ACTA :D