niedziela, 30 października 2011

O Śmierci...

Śmierć- największa tajemnica życia.

Valse macabre G. A. Mossa 


Nie uczestniczę w corocznym, rytualnym pielgrzymowaniu od grobu do grobu, od drzwi jednej rodzinki do drugiej. W te dni uciekam gdzieś daleko, zaszywam się w sobie i mimowolnie pozwalam, by moją głowę oplątywało nieco więcej niż zazwyczaj wspomnień. Wyblakłe obrazy i delikatne zapachy wywołują we mnie uczucie tęsknoty, ale nie smutnej, melancholijnej... Jest taka prozaiczna i oczywista.

Czasami zdarzy mi się zatrzymać na chwilkę przy jakimś zarośniętym, zapomnianym przez ludzi  a troskliwie otulonym przez roślinność cmentarzyku. Chłonę spokój i ciszę tego miejsca. Lekko skrępowana kładę dłoń na chropowatej korze starego drzewa, jakbym miała poczuć jego tętno...

Czasami też przeraża mnie ogrom przebrzmiałych życiorysów, myśli i emocji... Przeraża mnie ich wulkaniczna siła za życia i nieistotność, rozwianie po śmierci.

Czasami uważam, że śmierć jest mistrzynią faux pas, bo przyjścia przed czasem jak i spóźnienia zdarzają jej się nader często...


*

piątek, 28 października 2011

Candy losowanie czyli motylki odlatują, a chrząszcz zostaje obnażony

*





Szybciutko w sprawie Akuku Candy: tak by nie robić listy osób zapisanych ułatwiłam sobie nieco sprawę i wykasowawszy (zrobiłam to z bólem serca, ale lenistwo wygrało dziś z sentymentami:DDD) komentarze pogaduchowe, niezgłaszające się i powielone (czyli jedna osoba, a trzy komentarze), ogłaszam, że niezmordowany Pan Random wylosował:



I liczywszy po kolei padło na : Kasię (Dudqa)   , która napisała:


Kasiu, już do Ciebie leci, ino proszę o kontakt i wybór motylka:)

Drugi broszak był losowany z grona zaglądaczy i...



Licząc (jak zwykle od końca) poleci on do Aurory... 



która rozsmakowana w czekoladzie prowadzi bloga zdradzającego "tajniki kulinarne" i badającego "chemię związkową" (jak sama o swoim pysznym świecie pisze). Polecam serdecznie spróbowanie kawałeczka, może Wam zasmakuje:) Ja delektuję się nim od dawna, zjadając do ostatniego, piosanego, kropkowego okruszka:DDD

Dziewczyny, proszę o kontakt :mobiel@wp.pl, a dla niewylosowanych, tak na pocieszenie mam tego, zdobionego perłami motylka:)


autor: Krzysztof Sprenger



Tyle w temacie motylkowym, ale chciałam jeszcze słówko o chrząszczyku. Z pewnością wielu już z Was wie, że zostałam imnieninowo obdarowana prezentem pięknym i zrodzonym w trudzie:) Dziękuję darczyńcy raz jeszcze:*

A dla pewnej uroczej osóbki, która nijak się na robalka w moich splątanych włosach dopatrzyć nie może, serwuję zooma :


i jeszcze mój ulubiony fragment, w razie gdyby mi się kiedyś kawa podstępnie rzuciła na żelopis, co prawda uzbroiłam już go w szklaną tarczę, ale... kawy bywają przebiegłe:)))




ps. właśnie zauważyłam, ze w etykietach wpisałam słowo: OBAROWANAM miast OBDAROWANAM, i śmiem przypuszczać, że to podświadomość mi  coś podszeptuje :DDD


*

niedziela, 23 października 2011

Jak marchewkowo, to na całego - czyli ciasto marchewkowe


          Do miasta i tym samym do cywilizacji, w szeroko pojętym rozumieniu, próbuję wrócić na dobre od jakichś dwóch tygodni. Wciąż opieram się, wyszarpuję z wychudłego kalendarza  jeszcze jedną beztroską chwilkę, jeszcze jeden Jaworski dzień.




Zapasy żywnościowe skurczyły się do drastycznego minimum, co motywuje mnie do wymyślania dziwacznych wypełniaczy żołądka. Znalazłam stronkę, gdzie wystarczy wpisać "zawartość lodówki i szafek" i szastuprastu - wyskakuje jakiś ciekawy przepisik. Niestety... od wczoraj jedynym słowem jakie się pojawia w magicznej rubryczce jest: OMLET!!! a cosik mi się wydaje, że po piątym, no, może szóstym omlecie wsiądę w auto i pojadę już do tego wstrętnego miasta:) Tym bardziej, że z wielu blogowych poletek mrugają do mnie zachęcająco dyniowe pychotki, aksamitne i na różniaście, to słodko, to pieprznie... aż korci upolować jakąś piękną, okrąglutką, szczerzącą się pestkami...

Ratunkiem z omletowego horroru zdała się dziś być marchewka i stary, babciny kalendarz zdzierak, taki z różnościami, jakiś przepisik, jakoweś przysłowie, porada jakowaś - dawna namiastka internetu:D ale efekty tego zderzenia marchewkowo-wypiekowego są naprawdę godne polecenia.

I po ostatnim, serwowanym tutaj przepisie na kruche ze śliwkami, ośmielona waszymi komentarzami podaję Wam dziś na tacy prosty i szybciutki, w sam raz na niedzielę...



Przepis na ciasto marchewkowe





składniki:

4 jajka
pół cytryny
4 marchewki
łyżeczka sodki
2 szklanki mąki
1 szklanka oleju
1,5 szklanki cukru
2 łyżeczki cynamonu
pół szklanki cukru pudru
łyżeczka proszku do pieczenia
 margaryna i bułka tarta - do formy
 dalej mogą być, ale nie muszą: orzechy włoskie i
przyprawa korzenna do grzańca - miałam w szafce to sypnęłam:)




Na początek trza utrzeć marchewkę, najlepiej na drobniutkie pazurki, czyli nie na miazgę ino troszkę grubiej. Utartej marchewki na oko ze 2 szklanki, dalej idzie jak po maśle, bo należy:

*  ubić jajka z cukrem na "puszyście"
*  ubijając - powoli, partiami dodawać olej
*  ubijając - powoli, partiami dodawać przesianą mąkę
* ubijając dorzucić: proszek do pieczenia, sodkę, cynamon, i przyprawę do pierników, czy też grzańca, ino tak dla smaku, bez przesady
*  przestać ubijać i dodać utartą marchew i ładnie, delikatnie wymieszać, aż się połączy
* przelać do wysmarowanej, wysypanej blachy i wstawić do lekko nagrzanego piekarnika, na jakieś 50 - 55 minutek.
* piec w temp. 180 stopni, z termoobiegiem, NIE OTWIERAĆ w trakcie pieczenia
* sprawdzić patyczkiem, czy aby już się ładnie upiekło i studzić powoli, najlepiej w piekarniku, przy uchylonych lekko drzwiczkach
* cukier puder rozetrzeć z sokiem cytrynowym i polać wystudzone ciasto
* sypnąć po wierzchu orzechami włoskimi, a już najlepiej w duecie z kandyzowaną marchewką
* już tylko delektować się, delektować i delektować, bo jest absolutnie pyszne:)






*


ach, zapomniałam, miało być marchewkowo na całego:D






*SMACZNEGO*




*

poniedziałek, 17 października 2011

Dumanie wczesnojesienne



W tego wakacyjnym bilansie, który tłucze mi się po przedsennej głowie, aż tłoczno od plusów. Na ten przykład pierwszy z brzegu wyrośnięty plusik: uczyniono mnie CIOCIĄ… niespodziewanie i po raz pierwszy. Nie mam pojęcia co to oznacza, ale cieszę się radością ciepłą i uskrzydlającą. A właśnie, w temacie ciepła, najbardziej ubolewam nad tym, że wraz z początkiem jesieni odcina mi się dostęp do wód. Ba, zawsze można wybrać się na jakoweś wczasy uzdrowiskowe i zaszaleć w towarzystwie zaortalionowanych, dziarskich staruszków (czego nie omieszkam przy nadarzającej się okazji uczynić), ale nie o takowe wody mi chodzi. Otóż brak mi będzie pławienia, pluskania się w jeziorze, taplania w ciepłym lekko zamulonym piaseczku, chichotania, gdy niesforny wodorost znienacka połechta mnie w stopę i wyobrażania sobie, że jest paskudny i obślizgły. Bo ja niezmiernie wodolubna jestem i trza mnie podstępem z akwenów wyciągać. Cóż, zawsze pozostaje wypełniona po brzegi wanna, tylko jak tu w niej radośnie zanurkować???  






*

sobota, 8 października 2011

Przez płotki prosto w marchewkowe pole



W rozkokosznym nastroju i w doborowym towarzystwie zimnego pana Desperadosa z cytrynką popełniłam sobie ci ja lekkiego posta. Szarpnięta porywem entuzjazmu, który zazwyczaj pojawia się wraz z postawieniem ostatniej gwiazdki kończącej kolejną scenę mych blogowych wynurzeń, wcisnęłam „NIE” w momencie gdy uczynny pan Word grzecznie zapytał, czy ma zapisać zmiany w pliku. I się wzięło i bezlitośnie, bezpowrotnie skasowało!!! Owszem, myślałam... myślałam jak wciskałam,  ale jakoś tak ciało me było szybsze i skoczniejsze od myśli, co mi się coraz częściej zdarza i co zaczyna mnie z lekka niepokoić. Ostał się ino tytuł, którym Was teraz bezsensownie uraczam i pewne zdjęcie cyknięte komórką na specjalne życzenie Loluni, która usłyszawszy, że mam wystrzałowy oczoparaliżujący kolorek na łbie, z przekąsem stwierdziła: -… eee… pewnie nie zobaczę fotki??? Cóż, te znaki zapytania w jej głosie miały jakąś niezwykłą moc sprawczą i w ten oto sposób odkryłam dodatkową funkcję mojego telefonu komórkowego. Stwierdziwszy, że zdjęcie jest ślicznesympatyczne i świetnie nadaje się jako profilowe na Naszą Klasę lub Fejsa, serwuję je Wam, bo jeszcze żadnego innego „profilu” się nie dorobiłam, i na dziś dzień nie mam na to najmniejszej ochoty. 







Włosy wyszły spod ręki samego mistrza Norberto, tzn. kolorek, nie włosy, ojezu, tfu, tfu!!! Z fryzurami, kolorami i wszelakimi dodatkami do mojej głowy zawsze wiążą się jakoweś śmieszne bądź dziwne historie. Na ten przykład prześladowało mnie przedwczoraj roziskrzone stado młodych ludzi, ale o tym może jakoś przy okazji, nie wiem, dnia fryzjera, albo wariata. W każdym bądź razie jakoś kiedyś, bo dziś już mi się zwyczajnie nie chce ślipić w te literkowe zarośla…   
                                       
                                            Miłego weekendu Wam życzę:)!

A Ty, drogi, ostatni, tego wakacyjny Jaworski gościu spakuj ciepłe skarpetusie i zabierz proszę, ze sobą trochę jesiennego słońca, bo nasze się gdzieś zapodziało:D




*



poniedziałek, 3 października 2011

Heliotropizm październikowy

Kwiat słonecznika potrafi obracać się w ciągu dnia śledząc pozorny ruch słońca.  Zjawisko to zwane jest heliotropizmem. Od dni kilku uskuteczniam swoisty heliotropizm rzucając się wczesnym ranem w objęcia lasu i niechętnie oswabadzając się z nich dopiero wtedy, gdy niebo da znać kolorem na zachodzie. Łapczywie zbieram świetliste refleksy na zaś, na zimę całą nieznośnie szarosmętną. Na długie wieczory i ten drażniący, mdły posmak żarówkowego światła. 










Czasami czuję w kościach przejmujący chłód końca wakacji 
wzdrygam się niespokojnie
i nie myślę o tym 
jeszcze 
dni kilka
nie myślę




 


*