Mam wszystko...
Są chęci. Są pędzelki różniastej maści i wszelakich rozmiarów, oraz drewniane pudełeczko wypełnione po brzegi farbkami w tubkach. Jest gorąca kawa w ulubionym kubeczku i dobre, zachęcające słowo, płynące z ust osoby mi najbliższej...Jest też podniecająca świadomość, że w pudełku kotłuje się moc kolorów soczystych i świeżych, radosnych... takich jak lubię. Jest w końcu biały, porcelanowy talerzyk. Wyciskam na niego barwne łezki, mieszam łącząc je pędzelkiem, podśpiewuję coś sobie z zadowolona, unoszę dłoń, waham się pół chwilki i pewnym, stanowczym ruchem kalam biel płótna pierwszą kładzioną plamą.
I już czuję rosnące we mnie jak ciasto drożdżowe, to dobrze mi znane Coś... Wbijam wzrok w bezbronną, pierwszą plamkę, bombardując ją gradem zarzutów. Spoglądam na talerzyk i uśmiecham się do kolorków. Patrzę znów na plamkę z wyrzutem...na talerzyk... na plamkę...plamka, talerzyk, plamka... zaczynam gmerać w kolorkach, plamka powinna być inna... plamka, talerzyk... ale jaka? plamka, talerzyk, plamka... inna jakaś może... talerzyk, plamka, talerzyk...
Talerzyk? ..właśnie, talerzyk!!! W międzyczasie pokrył się mieszaniną szaroburości. Wzdycham i zrezygnowana idę zmyć z niego tą breję...
Na dziś mam już dość malowania.
Powyższy scenariusz towarzyszy mi już od kilku lat, niczym senne deja vu :), choć ostatnio udało mi się pójść o jeden kroczek dalej, o czym można poczytać tutaj , i powstała np. taka zielona łączka:
Mam nadzieję, że niebawem zazieleni się również za oknem:)