piątek, 28 września 2012

Świat zamknięty w kropli wody

Dwa miesiące przerwy w blogowaniu dało o sobie znać w takowy sposób, że ciężko mi cokolwiek ogarnąć w blogosferze. Tu zaglądnę i wsiąkam na dłuższą chwilę, gdzie indziej rzucam komuś z Was przykrótkie zdanie w totalnym nieładzie... Tu sprintem, tam z doskoku i prawie mogłabym rzec, że dzienną dawkę ruchu mam odfajkowaną, ale wiadomo, to prawie robi wielką różnicę i choć czasami faktycznie tętno nieco podskoczy, to jednak utraty wagi z tego nie będzie, a szkoda ;) 
A już w ogóle napisać cosik? Chlusnąć zimnym wodospadem wodolejstwa mego wrodzonego? No nie da się zwyczajnie na dzień dzisiejszy, więc tylko z jednym obrazem dziś Was pozostawię, a opowieść do niego niech każdy dopisze własną :D

fot. Rakesh Rocky

*

niedziela, 29 lipca 2012

Na pożarcie, czyli co miał imbir do łabędzia ?

Jak już zapewne niektórzy z Was wiedzą, w Bezduszu, na moim ukochanym podwórku  nierzadko zdarzają się zjawiska nadprzyrodzone. A to zmieści się na nim więcej samochodów niż na parkingu pod Biedronką. A to z nieba niespodziewanie polecą jakoweś perseidy, i to wprost na zadarte ku niemu głowy (gwoli jasności dodam, że "stwórcami", a raczej "wytwórcami" owych perseidów, że się tak zawile wyrażę, były dwa gołębie zamieszkujące pobliską lipę)... A to znowu ktoś nagusieńki, tak jak go sam Pan Bóg stworzył, stanie na szczycie podjazdu i wzniosłym gestem pocznie pozdrawiać przejeżdżających drogą kierowców.  No cóż, Ci, co dostosują się do nieopodal domowego, okrągłego znaku i faktycznie ograniczą swoją prędkość do 30 km/h,  mają szansę poczuć się nietuzinkowo powitani i pozdrowieni ;DDD Albo też znienacka można być świadkiem niezwykłego tańca godowego łabędzia, a tym samym, po pewnym czasie, uczestniczyć w jego przyspieszonym przepoczwarzaniu się w ludzika Michelin, dodam, że ludzika, który wcześniej posłużył za drapaczkę całemu stadu rozentuzjazmowanych kociaków. No tak, mawiają przecież, że człowiek co dzień staje się światkiem jakiegoś cudu ;)


Gabriel von Max,
Małpa przed szkieletem (Affe vor Skelett)
Niewtajemniczonych odsyłam tutaj, wtajemniczonych natomiast uprasza się uniżenie: nie błagajcie mnie o dokumentowanie fotograficznie  owych zjawisk, gdyż, jak to z każdym zjawiskiem bywa, przychodzą one zgoła zupełnie niespodziewanie i wciągają w wir akcji równie sumiennie jak jakowaś trąba powietrzna, i wierzcie mi, nie sposób jest wtedy pstryknąć nawet malusieńkiej fotki :D   Z tańcem łabędzia było podobnie i gdyby nie psina Halina, która nagle wystartowała z kuchni jak z procy, nawet bym nie zorientowała się , że coś jest na rzeczy, bowiem siedząc w słuchawkach i kiwając główką w takt muzyki zajęta byłam obtaczaniem w cukrze wyjętych właśnie z syropu, gorących, lśniących płatków. To bardzo ważny moment w całym procesie kandyzowania imbiru i ani mi się waż odchodzić choć na chwilę, bo wsio szybko stygnie i z talarków nagle robi się miodowa kuloklejka. Ale skoro przyjaciel donośnym krzykiem obwieszcza alarm... cóż było innego uczynić jak pędzić z pomocą?
Zatem prezentuję Wam powstałe wówczas imbirowe „galaretki”, w posypce cukrowej obfitszej niż zazwyczaj, niemniej równie smaczne!, i od razu dzielę się przepisem, jako, że obiecałam to niektórym zaprzyjaźnionym imbirożercom. 


PRZEPIS NA SZCZYPIĄCE GALARETKI,
CZYLI CAŁE MORZE KANDYZOWANEGO IMBIRU


 I tak należy:
* Zakupić sporo imbiru (w przepisie 1,5 kg.), wybierając te kłącza, które wydają nam się zwyczajnie zachęcające i ładne, czyli młodziutkie, niepomarszczone, zdrowe, o gładkiej skórce i takie raczej niewielkie (niezbulwione), bo inaczej nasze „galaretki” będą łykowate i uparcie oporne w gryzieniu. Ja z rozmachu przywiozłam jakieś 1,5 kg, bo zwąchałam, że imbir w Lidlu jest jakimś cudem tani jak barszcz. 

*Do tego trza zaopatrzyć się w jakieś 2,4 kg. cukru, większą szczyptę soli i 3 litry wody. 


*Imbir cieniutko obieramy i kroimy na talarki, tak, ja wiem... z 4-5 mm grubości. W garnku zalewamy go wodą tak ino, by go przykryć i całość doprowadzamy do wrzenia, a jak zabulgocze zmniejszamy gaz i ok. 10 minut gotujemy tak, by  woda ino trochę plumkała. Przecedzamy i cały proces, czyli wygotowywanie palącego smaku powtarzamy trzy razy. Chyba, że ktoś lubi taki "wściekły", to wtedy trza wypróbować na własnej skórze, ile razy i jak bardzo chcemy by gryzł w język… Potem wlewamy do gara 3 litry wody, dosalamy, cukrzymy wsypując te 2,4 kilograma, wrzucamy przecedzone talarki i doprowadzamy do wrzenia... a jeszcze potem dłuuuugo gotujemy na baaaardzo wolnym ogniu. Mi to w takim garze (o grubym dnie) gotuje się ok. 6-7 godzin. Gotujemy sobuie, aż syrop zgęstnieje nieco, a gdy wylejemy go trochę na talerzyk i ostygnie to ma konsystencję płynnego miodu. Szkliste talarki wyciągamy partiami z gorącego syropu i obtaczając nieco w cukrze (bardziej lub mniej cukrzymy, jak kto woli) układamy na talerzach do ostygnięcia. Galaretki przechowujemy w szczelnie zamkniętych opakowaniach, w ciemnym miejscu, temp. pokojowa. Syropek radzę zawekować: latem, z lodem i cytryną pychotka, a zimą do herbatki, tak na wszelkie dolegliwości i niedomagania. 


Imbir odkryłam zupełnie niedawno, jak pochorowałam się na tę nieszczęsną boreliozę i nagle okazało się, że nie jestem w stanie jeździć samochodem bez mdłości. Sprawdziłam i ręczę, że pomaga! Na zapalenie stawów też, faszeruję się nim miast łykać te wstrętne leki przeciwzapalne, i muszę przyznać, że nie widzę różnicy;) Gdzie ja bym jakiś czas temu taką torbę uszyła, jak zwykłej szklanki z wodą obolałymi rękoma nie mogłam złapać? A tak na marginesie- znów porwała mnie rzeka wspomnień i jak ktoś ma ochotę popłynąć nią wraz ze mną zapraszam serdecznie na MooNatowego bloga, hi hi, tak mi się dzisiaj dobrze pisze, chyba dlatego, że wciąż drobny deszcz poetycko wtóruje memu stukaniu w klawiaturę… 


...a Norbert króluje w kuchni: zdążyłam podejrzeć, zachłysnąć się kolorami,  pstryknąć bez odrobiny światła i uciec, nim kucharz zagroził, że oberwę mokrą ścierą ;D



Ale wracając: oprócz tego wiadomo- imbir dobry na przeziębienia, PMS, migreny, koncentrację, zatrzymywanie młodości itp. itd, można poczytać w sieci. No i z racji tego, że doskonale rozgrzewa i poprawia ukrwienie, uważany jest za wielce skuteczny afrodyzjak... 


Czyż trzeba coś więcej dodawać?
 Bierzcie i kandyzujcie, dodawajcie do wszelkich potraw, pijcie i zapiekajcie w ciasteczkach,
to tylko... na zdrowie,  i na pożarcie oczywiście…


Uściskuję późnoniedzielnie ;D


*

środa, 18 lipca 2012

Oj Lesiu, Lesiu


Przez ponad rok, dzień w dzień jeździłam z  Lesiem takim wiśniowym cudeńkiem. Nie dość, że miało piękną, głęboka barwę lakieru, to na dodatek w środku było absolutnie rozczulające, zwłaszcza kraciasta tapicerka we wszystkich odcieniach zieleni. Autko budziło olbrzymie zainteresowanie, przez co ludzie wpadali na siebie na ulicy, potykali się wykręcając głowy i każdy, ale to każdy kto zwrócił na nie uwagę uśmiechał się do nas od ucha do ucha. Była to taka miniaturka VW Busa, na kołach od malucha, zupełnie ścięta z przodu, tak, że parkując równolegle do jakiejś ściany miałam wrażenie, że zaraz poobcieramy sobie o nią nosy. Ale bez obaw,  Lesiu świetnym kierowcą był, prowadził tak, jakby głośno czytał całemu gronu zasłuchanych ludzi jakąś wielce pouczająca opowieść. Niespiesznie, tonem ciepłym i z wszech miar wyrozumiałym. Sprzęgło, jedynka, odrobina gazu- niby wstęp do bajania. Pauza, oddech- czerwone światło, i znów sunąco, łagodnie ruszamy. Uwielbiałam z nim jeździć i choć zazwyczaj dość niechętnie daję się posadzić po stronie pasażera, tak w ogórasku grzałam to miejsce pierwsza, w jakimś radosnym oczekiwaniu ciepłych chwil. O właśnie, grzałam i ciepłych to bardzo adekwatne słowa, jako, że w aucie niestety nie było nawet małej namiastki ogrzewania. Cośmy się srogą zimą nachuchali, natuptali, naśpiewali w głos cały. Lesiu kocyk mi skądeś wyczarował, równie kraciasty jak tapicerka i ruszyć nie chciał, dopóki dokładnie się nim nie poopatulałam (sprawdzał). A jak nam kiedyś wycieraczka  przednia uciekła za lusterko i wrócić nie chciała ni prośbą, ni groźbą? A tu pada zamarzający deszcz? Drooobiazg, Lesiu kafel łazienkowy zza siedzenia jak prestidigitator z kapelusza wyjął i dalejże, wyskakuje bohatersko z samochodu skrobać szybę, potem szybko jedziemy parę metrów do przodu i wraz z postępującym brakiem widoczności znów pojawiał się kafel, wyskok na zewnątrz i parskanie ze śmiechu wtórujące zamaszystym szurnięciom po szybie. A jak bałwana na rozgrzewkę ulepiliśmy, wielkiego, na środku parkingu. Właściwie to kot z Cheshire był, wielce intrygujący, jak to kot. Zdjęcia sobie z tym śniegostworem robiono, a i chodziły słuchy, że się w lokalnej prasie pojawił. Potokiem słów uświadamiałam Lesia, że właśnie został artystą mimowolnym, patrzył się wtedy na mnie tymi wielkimi bławatkami oczu, jak na jakiegoś kosmatego Yeti ;)

Lesiu kochał kwiaty, wszystkie, polne, ogrodowe, doniczkowe... I wcale się tego nie wstydził, ba obwieszczał to wszem i wobec, a skoro o miłości mowa to dodam, że za Lesiem gęsiego zawsze dreptały koty, dzieci i kobiety. No miał w sobie to ciepło, którego się łaknie i przy którym się beztrosko zasypia, choć tak naprawdę byłam światkiem tylko jednego, amorzego strzału prosto w Lesine serducho. Dziwnym splątaniem losu jednak musiał przegnać się ze swoją ukochaną niunią. Poprosił mnie wtedy, bym odwiozła ich na dworzec, chciał jeszcze chwilę posiedzieć z nią, tak ramię w ramię, choć żadne nie było w stanie wydusić z siebie słowa. Patrzyłam na ich pożegnanie przez brudnawą szybę, myśląc o tym, jak bardzo można krzyczeć drobnymi gestami nie wydając z siebie ani jednego dźwięku... 

Tu i teraz Lesia spotkało coś bardzo złego, a jego ciało znalazła spacerująca rodzina z dziećmi, w dziwnym miejscu, przy rzece. Może stanął komuś na drodze niewczas, może to nieszczęśliwy wypadek, ale akuratnie tym razem nie udało mu się z tego wykaraskać. Zupełnie niespodziewanie dla mnie, z pewnością równie niespodziewanie dla samego siebie. 

Oj Lesiu, Lesiu, Tobie być może się wydawało, że niewiele dla mnie znaczysz... 
wiesz, mi też się tak wydawało :)))  

    

*

środa, 4 lipca 2012

"Żyrafy wchodzą do szafy, a pawiany ..."

Właśnie ukazał się kolejny numer kwartalnika literacko-artystycznego "sZAFa", do którego miałam przyjemność skrobnąć słów parę w temacie pewnego świetnego spektaklu,  o którym zresztą plumkałam już jakiś czas temu tutaj, na blogu...
Serdecznie zachęcam do zaglądnięcia i poszperania w tej przepastnej czeluści, bogatej w kolorowe, malarsko słowno muzyczne łaszki. Jestem przekonana, że każdy znajdzie coś w swoim rozmiarze. Mi osobiście najbardziej przypadły do gustu prace pewnej młodej osoby, a mianowicie Izabeli Dudzik (Dewizka), której portfolio znajdziecie TUTAJ, a TU można podarować jej lajka, zamówić piękną zakładkę do książki, czy też torbę (niedługo) :)
Niemniej dopiero zaczęłam szperać w sZAFie i jestem pewna, że Dewizka nie będzie moim jedynym, zaskakującym   odkryciem :)

Izabela Dudzik

Tak więc sZAFę polecam serdecznie, tym bardziej, że nie trzeba znać żadnego, ornitologicznego, bądź dendrologicznego hasła by się tam dostać, ale skoro tytułowi posta ma się stać zadość, przypomnę Wam, jak to z tymi żyrafami i pawianami w filmie było ;D 



i muszę zmykać, bo mi pies ogonem wystukuje trzy krótkie, trzy długie sygnały, co oznacza, że niechybnie zbliża się powódź... 


fotografia na okładce Rafał Babczyński


Macham do Was w przelocie, lekko zdezorientowana nieokiełznanym pędem miasta...


*


ps. tralala: mogę już zdjąć z paska "protest" przeciwko ACTA :D  

sobota, 30 czerwca 2012

Potwory zamieszkały w moim ogrodzie

Oj, dawnom nic nie naskrobała, choć opowiadać by można wiele... 

O spodziewanych i niespodziewanych gościach chociażby: tych zapędzonych do zbierania kwiatów na syrop i tych, co wyrwanym dla siebie z gardzieli systemu wolnym piątkiem ("...miałem tylko jedno marzenie,  żebyście dziś byli w Bezduszu...") uświadamiają mi, żem jednak jest tą szczęściarą niebywałą. Właśnie dlatego, że stać mnie jest rzucić na wiatr kilka chwil poświęconych na wiązanie pomidorów do tyczek  przy pomocy kraciastych kokardek, chociaż absolutnie nie stać mnie na dom nad rozlewiskiem... 

O całonocnych rozmowach przy ognisku. Na ten przykład o pewnym blogerze (Dave Bruno), który chcąc zaprotestować przeciwko wściekle postępującemu konsumpcjonizmowi postanowił żyć przez rok będąc w posiadaniu tylko stu rzeczy. Z pewnością się nie spodziewał, że akcja  „100 Things Challenge” porwie całe rzesze minimalistów, ale mniejsza o to... temat rzeka :)

No i o przetworach miało być, bo jakżeby inaczej, chciałam wrzucić kilka przepisów, bo już czarny bez przekwita, a lipy właśnie się otwierają... Może akuratnie to zaserwuję Wam na dniach, jak tylko złapię oddech między jedną a drugą, cudną burzą :)

A teraz zaszyłam się w pokoju, w którym panuje przyjemny chłód. Nie w poszukiwaniu orzeźwienia, zwyczajnie tutaj się "dobrze duma, porządkuje i nieistnieje". Zaczęłam sobie radosnie układać w wybebeszonych folderach ze zdjęciami. Układać to może zbyt szumnie powiedziane, mając na uwadze fakt, że przy każdej focie kwiatka spędzałam całe długaśne minuty lampiąc się weń jak ciele w malowane wrota.

 No i tym samym odkryłam, że w moim ogrodzie zamieszkały różniaste potwory



Niektóre za sobą nie przepadają


a niektóre wręcz przeciwnie :)

Niektóre straszą trupią głową w goglach i Asterixowym hełmie, hehe, ciekawe jak to moje postrzeganie poniższego kwiatostwora ma się do testu Rorschacha ? ;D 

A jeszcze inne (takie patyczaki, czyli gąsieniczki rączyka leszczyniaka
tańczą namiętne tango na stole 




Czego i Wam z całego serducha życzę w tę sobotnią, gorącą noc :DDD


piątek, 15 czerwca 2012

Hilda i jezioro


No muszę się z Wami podzielić nowoupolowaną Hildą



i przysięgam, mi także się wydaje, że świetnie skaczę na główkę :)))


*

wtorek, 12 czerwca 2012

Uspokajające napary i dalej w akacjowym temacie

Ostatnio skończyłam na tym, że skubać poczęłam te nieszczęsne, akacjowe grona kwieciste. Niegdyś zajmowało mi to niezmiernie dużo czasu, więc wiedziona doświadczeniem poczyniłam spory zapas czarnej herbaty i równie czarnej muzyki. O dziwo rwanie migło smigło mi tak sprawnie, że zaczęłam podejrzewać o pomoc jakowąś gromadkę Ubożąt czy też Domowików, i to całkiem sporą, bo i w piecu ładnie drwa trzaskały, i kuchnia sama się ogarnęła, a i wiaderka świeżą wodą naszły zupełnie niepostrzeżenie. Nie wiedziałam do którego domowego zakamarka mam się uśmiechać w podziękowaniu, więc systematycznie szczerzyłam się dookoła, chyba dość skutecznie, bo i dziś wszystko samo się działo jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki :)

Domowik zilustrowany przez Borisa Zabirokhina

Ale jak zwykle nie o tym chciałam, a przecież o tej akacji. Uściślając- właściwie ta akacja wcale akacją nie jest, tak się utarło, przezwyczaiło i niech tak tutaj sobie zostanie. Akacje to te roślinki, co to je na sawannie żyrafy i antylopy z liści systematycznie ograbiają, zgrabnie prześlizgując się jęzorem pomiędzy kolcami. Natomiast drzewo, z którego z takim zapałem rwałam kwiecie to robinia akacjowa, grochodrzew biały, bądź akacjowaty, jak kto woli. Piszę, gdyż ostatnio wywiązała się dość zabawna wymiana zdań, zaraz po tym, gdy palnęłam sobie (nieważne gdzie) coś o mleczyku, więc z góry i przezornie uściślam, choć i tak  akacją nadal zwać będę. O i już ! 

  
Akacja, a właściwie to tylko jej kwiaty, jest drzewem bardzo pożądanym w ziołolecznictwie, i warto docenić jej właściwości kojące i uspokajające.  Napar z kwiecia zalecany jest na ten przykład na kamicę, gdyż ma działanie przeciwskurczowe i żółciopędne. Działa przeciwgorączkowo, moczopędnie i jest z powodzeniem stosowany w stanach zapalnych nerek i dróg moczowych,a także pomocny przy uszkodzeniu nerek w wyniku zakażenia bakteryjnego czy też zatrucia toksynami. Pomaga zlikwidować obrzęki powstałe w wyniku niewydolności krążenia, no i oczywiście, co mnie najbardziej cieszy dlatego podkreślam- us-po-ka-ja... a wszystkich chętnych do uspokajania za drobną opłatą, już wysyłam do kierownika kolejki, ma piękne pismo i jest bardziej rozgarnięty ode mnie...
Podsumowując, miło jest spędzić odrobinę czasu czując pod plecami bruzdowatą, spękaną korę i oddychając słodką wonią... i zawsze kusi mnie, by zatrzymać te chwile na dłużej, w jakikolwiek sposób. Jeśli brak mi czasu, to tylko suszę kwiaty i zamykam w słojach, jeśli mam go odrobinę więcej, robię gęsty syrop i to własnie do niego należy uskubać samiusie białe płatki i pręciki z pyłkiem. Natomiast jeśli czasu mam w bród, co mi się jeszcze nie zdarzyło, można zrobić pyszną nalewkę akacjową, albo utrzeć płatki z miodem, lub cukrem i tym sposobem stać się absolutnym mistrzem nadziewanych wypieków, zwłaszcza pączków. Nadzienie to ma niewypowiedziany, miodowo-zielony, łagodny smak i jeśli w przyszłym roku będę dysponować czasem i akacją, to z pewnością się z Wami podzielę przepisem krok po kroku :)


A tymczasem foto- przepis na syrop akacjowy... 
Potrzebna cytryna,



kilo cukru, litr wody...
 i uskubane płatki- ile tylko się da :)


Oczyszczone kwiatki (wcześniej umyte i odrobaczkowane) wrzucamy do słoja, gotujemy syrop z wody i cukru, gdy przestygnie odrobinkę dodajemy sok z cytryny i wciąż gorącym zalewamy kwiatki, odstawiamy na dzień lub dwa w chłodne, ciemne miejsce...


potem przecedzamy, wyciskamy przez gazę do ostatniej kropelki, odparowujemy nieco i gorący wlewamy do wyparzonych słoiczków (jak ktoś chce, można zapasteryzować). Słoiczki otulamy kocykiem, niech stygną w spokoju i... gotowe :) Tym samym zasłużyliśmy na spróbowanie naszego słodkiego syropu w herbatce...


SMACZNEGO I NA ZDROWIE :)



*
Ps. tworem ubocznym są takie oto śliczne łupinki, no nie mam (jeszcze) pomysłu jak je wykorzystać :) 


Pozdrawiam Was ciepło i absolutnie akacjowo...

*

niedziela, 10 czerwca 2012

Robinia akacjowa przekwita, czyli Sydonia skacze po drzewie


Calusi dzień przesiewałam przez palce bialutkie grona robinii akacjowej. Zaczęło się od kolejnej próby wybadania, czy aby kwiaty lip się już pootwierały. Nie, nie pootwierały się, ale za to naocznie uświadomiłam sobie, że moje starowinki robiniowe właśnie przekwitają definitywnie i nieodwracalnie... Oj pachną wieczorami cudnomiodnie, wabią dzikie pszczoły i inne bzykadła z calutkiej okolicy. A teraz najwyższa pora zamknąć odrobinę tegoż cudnego aromatu w malutkich buteleczkach, większych słojach i gdzie się tylko da. Wiadomo kwiaty zdrowe, przeciwkaszlowe i w ogóle. Można suszyć, ucierać, wyciskać, syrop wyciągać, nalewki robić, zapiekać, do ciasta sypać... No nic tylko rwać!


W jednej ręce krzesełko, w drugiej koszyki gigany, na szyi sznurek z aparatem i dalejże z zapałem szarpać, zbierać i układać... Tak więc rano rwałam wsłuchując się z zachwytem w bzyczące owadami drzewa, odpoczywając wśród łanów pokrzywy i co rusz strząsając z włosów białe płatki i  jakieś podejrzane, szare, sekate patyczki, które niespodziewane robiły się niezwykle ruchliwe. Potem przeganiałam czarne robaczki rozkładając kwiaty na prześcieradle, takim, co to wściekle białe i w słońcu boleśnie kuło po oczach. Potem mycie i suszenie- studzienna woda lodowata i można sobie pomagać krzykiem wysokim, niskim, krótkim czy ojjojowatym, jak kto chce. Potem najładniejsze kwiatki na patelnię, na olej rozgrzany, wpierwej łapane za ogonki i w cieście maczane, a jakby kto chciał spróbować, to przepis poniżej. 


A jeszcze potem, gdy już na talerzykach zostają zgrabne ułożone stosiki akacjowych ogonków, a pomruki zadowolenia uczepione kuchennej firanki dyndają sobie jak złote, szklane bombki na roziskrzonej choince, wtedy to właśnie można przystąpić do skubania kwiatków... a o tymże skubaniu, po co, na co i dlaczego to opowiem Wam... potem oczywiście :)




Przepis na "kwiaty akacji" (robinii akacjowej)
 maczane i smażone w chrupiącym cieście 


Na ciasto zgrabnie wybełtać: 
*2 jaja, 
*pół szklanki mleka tłustego 
*ćwierć wody, 
*szczypta soli i łyżka cukru, 
*szklanka mąki i trochę, tak z łyżkę tej ziemiaczanej. 
Trzymając za ogonki dokładnie nurzać w cieście całe grona kwiatowe, wcześniej umyte i wysuszone, zrobić kwiatkom karuzelę wokół własnej osi by nadmiar ciasta wytrząchnąć i  ziiuuu na patelnię, na talerze i wprost do gardeł- na gorąco. 
Smacznego :) 


 


*