czwartek, 30 czerwca 2011

Małysz nie zając

Wczorajszy, Jaworski, późnonocny komitet powitalny w składzie: jeden kicak, jeden mykita i jeden kozioł, wprawił mnie w nie lada zachwyt. Tym bardziej, że od jakiegoś już czasu pewien koziołek donośnym szczekaniem obwieszcza, że moje zachwaszczone poletko jest jedynie jego własnością i kropka;) Miło było go zobaczyć  z bliska,  i choć czasami dźwięki, które z siebie wydaje przypominają raczej kasłanie mocno sfatygowanego astmatyka,  to jednak bardzo lubię tą niezwykłą kołysankę...


fot. Grzegorz Leśniewski

Jednakże ranek już do miłych nie należał. Woda w studni zmącona, dorodne porzeczki częściowo wyparowały z krzaczków, słoneczniki padły na suchoty, a zamrażarce uroiło się nagle, że jest lodówką, i na nic prośby ( no mroź kochana, mroź ładnie), ani groźby (bo na złom pójdziesz stara szantrapo). I tak chodziłam poirytowana od samiuśkiego ranka, dopóki N. nie postawił przede mną pewnego cudownego talerzyka. A z owego talerzyka uśmiechały się do mnie szeroko młode ziemniaczki koperkiem sypane, soczysta sałata, ta, co to ją własnymi zgrabiałymi rękoma wyszarpywałam z paszcz żarłocznych ślimaków winniczków... a wszystko to ułożone obok najpyszniejszej w całej galaktyce wątróbki z jabłkami duszonymi. I nim zdążyłam westchnąć wzruszona tym zacnym widokiem do uszu mych dobiegł jazgot psinki Halinki, a do chałupy wparowało dwóch rozentuzjazmowanych facetów, drących się jak opętani:
-Małysz, Małysz jest na czołgówce, wskakujcie w gazik, szybko, Małysz...-
Ucichli gwałtownie wbijając wzrok w mój apetycznie parujący talerzyk.
-eee...Norbert robił wątróbkę????-Pytanie było czysto retoryczne, zważywszy na fakt, że N. wciąż w kraciastym fartuszku i z drewnianą łopatką w jednej, a patelnią w drugiej ręce stał wmurowany w podłogę.
-No robił,  upitrasił dla całego pułku, chcecie???
-O matko, pewnie!!!- jeden mościł już sobie gniazdko przy stole.
-Ale Małysz...- drugi wydusił z siebie szeptem, nie odrywając wzroku od mojego talerza...
-A co to ja k**wa Małysza nie widziałem?- natychmiast odpowiedział sam sobie dosadnie, sadowiąc się z zadowoleniem po drugiej stronie stołu...;)






,

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Owoce tego lata, przed zbiorem


Norbert właśnie ogarnia tegoroczne owoce z Jaworza. Myślę, że wpadł w zupełnie inną przestrzeń niż rok temu. Straszniem ciekawa tych doznań, bo gdy zerknęłam przez dziurkę od klucza, zobaczyłam coś, co krzyczy do mnie głosem silnym i czystym... tak właśnie...   









,

niedziela, 26 czerwca 2011

Urojenia


Nie wiem w co ręce włożyć, więc przysiadłam na chwilkę łapiąc oddech... w towarzystwie blogerka;) W domu przywitały mnie zdobione drobnym kwieciem skalniaczki. Wszystkie zakwitły jak na zawołanie, a ja nie mogłam powstrzymać się od okrzyku radości. Ot, zaroiło się od rojników.
Są gwiaździste, wdzięczne i... 
niczego nie oczekują. 
Uwielbiam te malutkie, kunsztowne dzieła natury.  Po upalnym dniu nie skamlą omdlałymi liśćmi o konewkę wody.  Potrafią zadomowić się w jakiejś szczelince, skraweczku jałowym, i cieszyć się byle czym...to prawie tak jak...ja;)







Tak prezentowały się jakieś trzy tygodnie temu... Zobaczcie jak się teraz przystroiły:

















eee...pisałam już kiedyś, że mam problem z wyborem zdjęć i nie ma mi kto wyperswadować wrzucania ich jak leci??? ...i, że uwielbiam Preisnera? Kiedyś, dawno, dawno temu miałam przyjemność go poznać. Siedziałam na skąpanym południowym światłem krakowskim rynku, popijając cośtam  z kimśtam (nie powiem z kim) i nagle zapadł zmrok. Znaleźliśmy się w cieniu, bo ktoś podszedł do nas i przysłonił nam całe słońce. Podniosłam wzrok i zaskoczona spojrzałam mu prosto w oczy... wierzcie mi, były po stokroć cieplejsze od słońca:))) 






.

piątek, 24 czerwca 2011

Poszukiwana

Wianki, wianki,
i po wianku...
Albowiem utonął sromotnie, co oznacza tylko jedno: na zamążpójście przyjdzie mi jeszcze poczekać. Natychmiast zrodziło mi się podejrzenie, że mi któryś z dowcipniejszych kawalerów ukradkiem krzemieni do wianka nawplatał, ale cóż... dowody zdobią dno jeziora, a z męskich, wciąż zmąconych ocząt wyczytałam dziś ino błagalną prośbę: "szeptem do mnie mów". Chcąc streścić wczorajszą zabawę, to podsumowałabym ją dosadnym zwrotem: "nigdy więcej". I tylko maleńka nutka zazdrości przebrzmiewałaby w mym głosie, bo Norbert, w przeciwieństwie do mnie bawił się wyśmienicie. Zniknął niczym Kot z Cheshire, zostawiając po sobie wszak nie uśmiech, ino cudowną, obezwładniającą woń. Ja natomiast zebrałam towarzystwo (w różnym stopniu zainteresowane tematem) i zaopatrzeni w latarki udaliśmy się wesołą gromadką w las, celem puszczania wianków (wszak wszystkie obecne dziewoje pannami zwać można było). Nim dotarliśmy nad pobliską rzeczkę, ktoś zwrócił uwagę na moją koszulkę z napisem WANTED. Oczywiście natychmiast zrodziło to pomysł, bym schowała się w chaszczach, jako ten pożądany kwiat paproci, a reszta ochoczo, po uprzednim odliczeniu do stu, uda się na poszukiwania. Nim otworzyłam usta, by wyperswadować szanownemu, rozchwianemu towarzystwu tę błyskotliwą myśl, rozpłynęło się w podskokach w lasu czeluści i pokrzykiwać zaczęło niczym tabun dzieciaków tuż po usłyszeniu dzwonka obwieszczającego przerwę. Zanim ich pozbierałam, bo mimo wcześniejszego zapału jednak do poszukiwania Sydoni alias Kwiat Paproci nikt się już jakoś nie kwapił. Zanim porządek zaprowadziłam szantażując wyrzuceniem z chałupy ( a noc chłodna i ziąb przejmujący), zanim nad tą rzeczkę, z tymi wiankami i z powrotem... ech... Nad finałowe jezioro niestety towarzystwo dotrzeć nie było w stanie, a ja obiecałam sobie, że już więcej nie będę serwowała trunków nie wcześniej, niż przed pojawieniem się tarczy księżyca na granatowoczarnym niebie;)))





Jest jednakże coś, co rekompensuje mi całonocne ogarnianie szaleńców, a mianowicie, w ferworze hasania po lesie natknięto się na minipoletko poziomkowe. W świetle latarek owoców udało nam się uzbierać dwie pełne miseczki... od mojego stanika. Na rano pozostało tyle co na ząb i  tylko dla wylosowanych, ale byłam tym szczęśliwcem, więc jednak warto było się troszkę poświęcić... w tę noc Świętojańską;)













czwartek, 23 czerwca 2011

W Realu

...i bynajmniej nie o będzie to relacja z coniedzielnej, pasjonującej wycieczki do pobliskiego hipermarketu, a słów garstka w temacie pewnego niezwykłego spotkania. Widok owej osóbki, a właściwie już nawet sama nikła myśl o niej, stawiają moje zdezorientowane ślinianki na baczność, więc będzie króciutko ;D
I tak Czekolada z Gruszkami jest:
a. czekoladowowłosa ( choć spodziewałam się, nie wiedzieć czemu, rudej)
b. pięknooka ( dopatrzyłam się odcieni od malachitu po blady grafit)
c. smaczna ( o czym przekonały się wszelakie latające Jaworskie wampiry , ciumkające muszki i inne takie upierdliwce:)

Powiem Wam jeszcze, że właśnie TAK Ją sobie wyobrażałam, wyczytując jej blogowe myśli i opowiadania. Właśnie tak, nie inaczej... no, z tą różnicą, że była miedzianowłosa, ale to może będzie opowieść z przyszłości? kto wie?...


Tak jakoś niespodziewanie splątały mi się w tym roku aż trzy święta.
Boże Ciało jest dla mnie dniem niezwykłym i pełnym niespodziewajek, a dzisiejsze pachnie poziomkami i kłuje kroplami dżdżu jak sosnowymi szpilkami.  Spłakane deszczem aksamitki przywołują wytarte wspomnienia.   "Dobrze, że jesteś" mogłabym znów powiedzieć, ale nie muszę mówić naprawdę nic...










Dzień Ojca... Nadal nie powiem tacie tego, co kotłuje się we mnie z przeszłości. I choć tkwi jak zadra jątrząc się lat tyle, wciąż zastanawiam się, czy warto wyłuskiwać, odkażać i czyścić... Czy zrozumie? Czuję podskórnie, że zaboli, że słów nie znajdę, że wciąż nie potrafię "na chłodno" porozmawiać... Może za czas jakiś, ale czy mam ten czas?...


The Shelter, Jan Saudek



Noc Kupały pozostawię bez komentarza, bo całe towarzystwo od harców całonocnych w tym roku mi się wykruszyło jak kawałek spróchniałej deski;) Jeden twierdzi, że jest zaśniedziały i już nie zrzuca łaszków tak ochoczo jak kiedyś. Drugi pewnikiem zrzuca łaszki, ale tylko do celów wyższych i szczytnych, a takowych celów nie posiadam w zanadrzu. Trzeci jest płochy i nie chce wystawiać swych rumieńców na widok publiczny, a pewnikiem wpełzły by na blade, chłopięce lico od nadmiaru wrażeń, a czwarty zastrzegł na wstępie:"... że to, że ma zapędy ekshibicjonistyczne, to nie znaczy..." Uwaga! "...że jest łatwy"...eeee... i masz babo placek;)) no i cóż mam biedna, oj biedna ci ja, czynić? ;)


źródło




 .

wtorek, 14 czerwca 2011

Pokrzywa NIE zwyczajna

O nadprzyrodzonych właściwościach tegoż chwastu można by rzec słów niemało. Jej lecznicze przywary zajmują zaszczytne i honorowe miejsce w medycynie ludowej całego świata, a samu zielsku przypisywano magiczne właściwości odpędzania, "palenia" złych energii i chronienia domostw przed piorunami. Na dzień dzisiejszy na ten przykład używa się jej ( a właściwie to pozyskanego z niej chlorofilu) do leczenia choroby popromiennej, więc co by o niej złośliwego nie powiedzieć to jednak trzeba przyznać, że parząca cholera ma moc jak diabli ;)


źródło


Idąc dalej zielonym tropem, a i motywowana kolejnymi paczkami leków ( nie pocieszał mnie nawet fakt, że tym razem w postaci granulowanej i o znośnym smaku) zeszłego lata zaczęłam przyglądać się pokrzywie nieco przychylniejszym wzrokiem. Do tej pory jawiła mi się jako słomkowozielony, parujący napój parzony przez moja babcię. Ciemne liście pływały o ogromnym, grubym słoju niczym rozczłonkowany wrak okrętu. Przyglądałam się nim smętnie, wiedząc, że zaraz zostanę napojona owym wywarem i na nic moje protesty i knowacje celem uniknięcia onego. Wtedy, dla mnie z pokrzywą w roli głównej była też jeszcze baśń Andersena Dzikie łabędzie. Słuchałam jak zaklęta opowieści  o  biednej Elizie, która delikatnymi dłońmi zrywa wstrętne parzydła, depcze je by uzyskać włókna ( pokrzywowe są mocne, długie i lekkie) i caluśka obolała plecie koszuliny dla ukochanych braci. Doskonale pamiętam piękne ilustracje do tej baśni jak i to, że wielkim łukiem omijałam połacie wszędobylskiego ziela.

Wracając do tego co chciałam napisać, a co mi się nieco rozwlekło po literkach. No tak, dorwałam się do ledwo dychającego internetowego łącza i pogalopowałam hen za góry, za lasy:) Otóż... chciałam zachęcić Was do szukania pomocy w darach natury, do posmakowania siłodajnych,  choć niepozornych ziół. Do picia pysznych napojów parzonych z kilku liści mięty, melisy, skrawków imbiru, takich słodzonych miodem i zdobionych wirującym plastrem cytryny. Do szukania nowych smaków i spojrzenia z innej perspektywy na bohaterkę dzisiejszego wpisu, poczciwą, zasłużoną, magiczną i wszędobylską pokrzywę, której osobiście zawdzięczam wiele dobrego...
A jeśli nabralibyście ochoty na uraczenie siebie i bliskich pokrzywową brejką to zamieszczam fotoprzepisik. Jest delikatna i łagodna w smaku, spróbujcie sami!


BREJKA POKRZYWOWA SMACZNA I ZDROWA 

i tak najsampierw  udajemy się ku połaci pokrzywowej zrywać samiuśkie , młode wierzchołki,  uzbrojeni w rękawice lub co tam kto ma na tę okazję ( ja zrywam bez oręża, jako, że pozwala mi to zapomnieć na dni kilka o chorych stawach;)  














różniaste żyjątka i innych amatorów pokrzywy zostawiamy w spokoju, nie niepokoimy, nie strącamy, nie zrywamy, możemy się ino przyglądać cudakom ;)

gąsienica bielinka kapustnika


eee...plusknia jagodziak 


pokrzywę zostawiamy na 3 godzinki by przewiędła i straciła parzące właściwości, lub myjemy i przebieramy ją w rękawiczkach. Usuwamy wszystko co brzydkie i nieapetyczne, zostawiamy samiuśkie zdrowe, zieloniutkie listki. Po umyciu blanszujemy krótka chwilkę we wrzątku i odcedzamy, przestudzoną wodą z blanszowania podlewam naokienne roślinki, co im się podoba niezmiernie.



 



w międzyczasie siekamy ząbek czosnku i trzemy odrobinę imbiru, szklimy na masełku i dodajemy posiekana pokrzywę, dusimy króciutko... 








nie zwracamy absolutnie żadnej uwagi na smutny ryjek imbiru, trzemy bezlitośnie;)

uduszoną pokrzywę imbirowo -czosnkową przekładamy do rondelka, zalewamy dwiema szklankami mleka i zagotowujemy, potem zagęszczamy mąką mieszaną z jogurtem greckim, oprószamy solą i pieprzem...






Serwujemy z grillowaną piersią kurczęcą lub roladkami schabowymi... z jajkiem gotowanym na twardo, z pierożkami mięsnymi i jak co komu do głowy wpadnie... My, z racji tego, że w Jaworzu je się zazwyczaj to, co akuratnie jest na stanie( a wszystko smakuje tu ponadprzeciętnie i niewyobrażalnie), pałaszujemy pokrzywową brejkę z tortellini różniastymi lub mięskiem jakowymś, najchętniej łapiemy talerze i  zmykamy na ganek okrasić wszystko słonecznymi promieniami...




ZATEM SMACZNEGO I NA ZDROWIE!!!